Harmonia początku tego duetu kojarzy mi się silnie z ostinatem z Berceuse Chopina (stąd wybór wykonania w podobnie wolnym tempie):
Harmonia początku tego duetu kojarzy mi się silnie z ostinatem z Berceuse Chopina (stąd wybór wykonania w podobnie wolnym tempie):
– Tematy się nam skończyły?
– A o czym byś chciał pogadać?
– Trzeba by porozmawiać o końcu świata.
– Już?
Na obozie jogi w Murzasichlu siedziałam sobie przed ośrodkiem obozowym naszym z koleżanką. Przed nami góry i pochyła polana zimą służąca za stok narciarski. Na tej polanie były dwie mechaniczne budy, dwie stacje, które zimą zamieniały się w wyciąg dla narciarzy. Były chyba zrobione przez właściciela – dynamiczna konstrukcja zespawanych blach i przypominało mi to rzeźby Władysława Hasiora. I mówię do koleżanki:
– Zobacz jaki Hasior!
– Aha, faktycznie… – a po chwili refleksji zapytała – hasior to samiec świni?
[dziękuję Futurosiołowi za tę historię, pierwopomieszczoną w komentarzu pod wpisem pudiatria; por. też hasior w słowniku jesieni fetyszysty]
– As pants the hart for cooling streams, so longs my soul for thee, alas.
– Lo and behold! Wpadłeś. Jednak poezja ci nieobca. Temu jeleniowi niedaleko do serca.
– Ten fakt legł u ruiny mojego związku.
*
– Tym lepiej, bobym usnął i jeszcze bardziej by mnie okradli.
*
– To było w czerwcu, więc była już czwarta.
*
– To jest pub dla takich od 35 w górę, to klub dla osób starszych.
*
– Ziewasz?
– Ziewam.
– Klękaj?
– Łykam.
– Z krwią trzeba postępować jak ze śmietaną do zupy.
– Jak z moją matką. Kocha mnie, ale chyba mnie za bardzo nie lubi. Trochę z wzajemnością.
– Podobnie mój były. Też mnie kochał, ale mnie nie lubił, i dlatego mnie bił.
– Nudy. To już było.
– Wszystko już było, ale to jak z seksem. Można wciąż robić to samo, ale świetnie.
– Do dupy.
– Co do dupy i czemu?
– No bo wynika z tego, że się sobie podobamy.
– To jak trafić na 40-calowa plazmę w promocji, ale nie masz kasy, a i lubisz swój poprzedni telewizor.
Frazy, po których trafiano w ostatnim tygodniu na mrówkodzika, kilka całkiem, całkiem.
opowiadania erotyczne ,geje,lezby,patologia
„teoria uprzejmości”
wypięta
zarost oczekiwania rzeczywistość
chuj jakis, nie skowronek
alchemicy o nazwisku olszak
aforyzm – chcę ci lizać cipke
winowaty
wystaje ci dupa
Mrówkodzik skończył dziś dwa lata.
Zmieniał się przez ten – zaskakująco dynamiczny – czas razem ze mną, no, powiedzmy, że dreptał za moim świńskim truchtem, przechodzącym czasami w sprint, który kończył się zadyszką. Będąc z tyłu, sygnalizował to i owo z właściwym sobie niedostatkiem wyrafinowania. Przede wszystkim podkreślił boleśnie, że właśnie i tylko tutaj da się popoprawiać przeszłość, naprawić literówki, cofnąć grube błędy, wywalić całe fragmenty, opóźnić jedne wpisy, antydatować drugie. Z tagowania bieżącej przyszłości i sortowania przyrastającej przeszłości nie płynie jednak tyle pewnego, sytego spokoju kronikarza, na ile bym liczył.
A to dlatego, że dostęp do tego katalogu jest poniekąd jak wypatrywana przez pacjenta diagnoza – po jej wygłoszeniu następuje przeważnie wielkie nic, od czysto frazeologicznego po jak najbardziej dosłowne. Na początku jest może radość albo smutek, euforia albo zniechęcenie, ulga lub zatrwożenie (te dwa ostatnie, paradoksalnie, ściśle współpracują), ale to chwila, a dalej? Dalej mamy do czynienia z jedną z wielu odmian niczego: nic się nie zmienia albo naprawdę wszystko się zmienia, chociaż nic się nie zmieniło, albo nic się nie zmienia, chociaż tyle się zmieniło, względnie: wszystko się diametralnie pod każdym względem zmienia, ale wtedy to już że ho. To się odnosi do tu i teraz oraz niedaleko i wkrótce.
W szerszym sensie nic jest i tak zawsze na horyzoncie, który przecież kiedyś przestaje oddalać się wraz z ruchem obserwatora naprzód. Wtedy pewnie coraz dokładniej widać detale tego, co się ma przed sobą, i całokształt tego, co się ma za plecami, o ile można się w ogóle odwrócić. Tak czy inaczej ta świadomość nie jest, przypuszczam, specjalną niespodzianką, i niewiele niby zmienia, ale znowu: niewiele zmieniając, wiele zmienia i tak dalej. O ile dalej… Oczywiście, nie przesadzajmy, mrówkodzik jest o wiele za ruchliwy jak na kamień nagrobny, co nie znaczy, że nie kuśtyka niekiedy mementem, pokwikując epitafiami, choć przecież często bryka skocznie i – zachowując wszelkie (czy aby?) proporcje – z fantazją.
Na żywym dziku nie da się podzielić skóry, z czego wypływa tyleż otucha, co zwątpienie. Nie dziwne, że te także są nierozłączne, skoro są dwustronnym żądłem tego samego błędu. Są zabawkami Oczekiwania, które wyrastało w rodzinie patologicznej. Jedną siostrą Oczekiwania jest bowiem Nadzieja, drugą – Obawa. Obie po przejściach z systemem edukacyjnym, na koncie z wyrokami za poważniejsze przestępstwa. Za ojca mają Brak (nie był notowany), ale są z różnych matek: Nadzieję wykarmiła Ułuda (puszczała się i handlowała prochami), a Obawę – Wątpliwość (myślała, że jest cnotliwa, ale to jej nikt nie chciał, żyła więc z szantażu); możliwe, że obie były, jak zwykle, pod wpływem i stąd niezrównoważenie potomstwa. O matce Oczekiwania wiadomo niewiele. Niektórzy twierdzą nawet, że było podrzutkiem do okna życia i nie poznamy jego prawdziwych rodziców, wiadomo nam za to o surowym, acz niezbyt konsekwentnym wychowaniu, jakie otrzymało w rodzinie, która je przyjęła i, co ważniejsze, którą ono uznało za własną.
Jak do tego doszło? Co się wtedy działo? Co będzie z nim dalej? Na razie daruję sobie odpowiedź, chociaż daruję sobie to nie jest chyba, nomen omen, najszczęśliwsze sformułowanie.
– No i popatrz, ileśmy się narobili. I to we troje! Jeden to by nie dał rady.
– Jeden toby w ogóle nie robił.
– Ksiądz zapytał, kiedy mnie zobaczy w kościele. Odpowiedziałem, że nieprędko.
– I co on na to?
– Powiedział tylko, że będzie się za mnie modlił.
– Tylko?! W powiedzeniu do niewierzącego, że się będzie za niego modlił, jest duża dawka przemocy. To tak, jakbym do jakiegoś niezainteresowanego mną heteryka powiedział, że będę o nim dużo myślał w nocy.
Ponieważ [zielone warzywa] zawierają chlorofil, który jest niemal identyczny z hemoglobiną.
[Marta Murawska, właścicielka firmy Rawesome, patrz: słowniczek]
*
Współczesne dzieci mają prawie wszystko. Kiedy ma się tak wiele, prawie nic nie cieszy, a wybór staje się udręką.
[Tomasz Jastrun]
*
Jestem za prawdą i równouprawnieniem. Ale nie nagle, nie po 50 latach małżeństwa! Odzwyczaiłem się robić herbatę, kroić chleb. A teraz nie mam wyboru.
[Lech Wałęsa]
*
Największy kłopot jest z choinką. Bo skąd wziąć takie drzewko w Los Angeles? Myślałam nawet o imporcie choinki z Polski.
[Joanna Krupa]
*
Po prostu lądowałem w tym tłoku w poczekalni [przychodni w latach siedemdziesiątych], siadałem z dzieckiem. Wychodziła pielęgniarka. Przechodząc, tak spojrzała, potem wychyliła się z tych drzwi, później przyszedł jakiś pan: „Co pan tu robi? Niech pan pozwoli”, i byłem załatwiony. I tego się nie wymuszało. To było fantastyczne. Teraz to już tak nie działa.
[Bronisław Cieślak, szerzej – a może tylko? – znany jako por. Borewicz]
*
Polityce demokracji absolutystycznej będzie towarzyszyło radykalne poszerzenie praw jednostki. Każdy będzie mógł wziąć ślub z każdym, a rozwody będą przeprowadzane przez Internet.
[Marcin Król w czarnowidzkiej antyutopii na łamach Wprost 51-52/2012]
*
Okazało się, że w archiwum radiowym jest około 900 dotąd niepublikowanych nagrań [moich piosenek]. To tzw. rarytasy.
[Maryla Rodowicz]
– Tak różny, a tak podobny.
– No. To nie takie proste.
– Ale chemia jest, wbrew rozsądkowi. U mnie.
– U mnie tak prawie zawsze. Rassudok moj izniemogajet.
– Wytnij!
Ostatnie przedświąteczne zestawienie fraz z wyszukiwarek, po których trafiano na mrówkodzika. Nawet z akcentem bożonarodzeniowym!
w jakiej kolędzie sa słowa ” betlęta klękają ?
plemniczki
dydona i eneasz william christie postmodernizm
wierszyki o kurduplach
antropologia penisa
biskupi na łamach superexpressu
lumpiary sex kurewki
tańczące mrówkojady w swetrach
funeral blues – wystan hugh auden i co przedstawia ten i co opisuje
dupę wysoko
Około dwóch tygodni temu kupiłem zestaw przyzwoitych serów – camembert oraz brie de caractère, bezkompromisowo francuskich, nie po polsku złagodzonych. I, och, charakteru im odmówić nie można. Czuć je było już wówczas, gdy przezornie zamykałem je w szczelnym w swoim mniemaniu pudełku i wstawiałem do lodówki. Przydadzą się do jakiegoś wina czy coś, pomyślałem. Okazji na wino nie było, więc leżały tak, leżały, z terminem do końca grudnia. I śmierdziały coraz bardziej mimo umieszczenia w pojemniku, a ja czułem rosnący dyskomfort przy otwieraniu lodówki.
Trzeba zjeść, przekonywałem samego siebie, przecież zawsze przestają wonieć wraz z pierwszym kęsem. Ale jakoś się nie składało i nie zjadało. Kupiłem nawet wino, żeby miały czemu towarzyszyć; wino wypiłem, serów nie zjadłem. Ba, nabyłem specjalny nóż, co miało mnie sprowokować do konsumpcji wedle wszelkich reguł, a nawet z pewną pompą i dumą wynikającymi z podwójnie właściwego postępowania: nie dość, że wreszcie zjadłbym te sery, to jeszcze pokrojone lege artis. Nic to nie dało. Potem na dwa dni wybawił mnie wyjazd. Wróciwszy, posprzątałem zastępczo kuchnię (i rzutem na taśmę łazienkę, od umycia okien powstrzymując się cudem i z trudem), ale to nie ona była źródłem problemu, a zatem sprzątanie pomóc nie mogło.
Zacząłem się bać zaglądać do lodówki, zjadłem dwa razy na mieście, żeby nie musieć gotować, co wiązałoby się z wielokrotnym otwieraniem ustrojstwa na oścież. Po mleko do kawy sięgałem, lekko uchylając drzwiczki i natychmiast je zamykając. Napoje zimne, które lubię naprawdę schłodzone, trzymałem na zabudowanym balkonie i doprawiałem lodem z osobnego zamrażalnika. Pudełko urosło w mojej głowie do rozmiarów grobowca Agamemnona, a idea zdejmowania zeń wieczka i oceniania przydatności serów do spożycia majaczyła złowrogo na horyzoncie, jakby w grę wchodziła co najmniej ekshumacja masowych mogił.
Jaka historia, taki finał. Otworzyłem lodówkę, tyleż przewidująco co odruchowo wstrzymując oddech, wyjąłem pudełko, ściągnąłem nakrywkę, sprawdziłem, czy sery na pewno nie są już po terminie (co usprawiedliwiałoby ich natychmiastowe wyrzucenie do śmieci i bezzwłoczne wyniesienie worka), a stwierdziwszy ich nominalną przydatność, rozpakowałem. Wyglądały doskonale, smakują dokładnie tak, jak można było z łatwością przewidzieć – znakomicie. Zapach przestał mi przeszkadzać, gdy tylko przełknąłem pierwszy kawałek.
W tej opowieści nie byłoby niczego niezwykłego: niejeden staje się zakładnikiem sprzętu domowego czy czegokolwiek w sumie, co ożywia i obdarza mocą magiczną ze względu na swój brak odwagi, organizacji czy zdolności decyzyjnej. A robienie wszystkiego, byle tylko nie pozbyć się łatwego do rozwiązania problemu, jest tak powszechne, że w zasadzie ledwie rzuca się w oczy, zwłaszcza że bywa niekiedy całkiem twórcze, a przez to pożyteczne. Rzecz jednak w tym, że nie zjadłem tych serów do końca, bo to za dużo na jeden posiłek, a są zdecydowanie za dobre, żeby je wyrzucić…
Cóż mi zatem pozostaje? Zamknę je w szczelnym pudełku i wstawię do lodówki. Nóż mam, pozostaje tylko kupić wino.