– Mam przy sobie ciasto kopiec – mówi Vrublini, ale dla pewności dopytuję, powątpiewając, że przyniósł ze sobą na wernisaż kopiec kreta:
– Ciasto kopiec?
– Ciasto kopiec.
– Ciasto kopiec? Kreta?
– Nie, ciasto kopiec – w swoim mniemaniu wyjaśnił, ale ja nadal słyszę to co przedtem.
– No mówię, że ciasto kopiec.
– Nie ciasto kopiec, tylko ciasny chłopiec – do mojego mózgu dociera kolejna wersja. Dociekam, żeby sprawdzić, czy zrozumiałem:
– Jaki ciasny chłopiec?
– No czarny, czarny ciasny chłopiec. – Zatem pojawiają się jakieś konkrety.
– Czy on powiedział „ciasny chłopiec” czy „ciasto kopiec”? – podejrzliwy wobec własnego słuchu pytam towarzysza z naprzeciwka.
– Tak – odpowiada z przekonaniem.
– Co tak?
– Ciasny kopiec.
– Ale jaki ciasny kopiec?!
– Czarny.
– Czarny ciasny kopiec?
– Nie, czarny ciasny chłopiec.
– Tu, patrzcie, tu mam! – przerywa z rezygnacją Vrublini i macha nam czymś przed nosem: to czarny c i e n k o p i s, który przez cały czas trzymał w ręce.
Bo pisarz/poeta, który chodzi bez ciasnego czarnego chłopca jest jak żołnierz bez karabinu :)
najlepiej okopać się z tym karabinem za czarnym kopcem.
przypomina mi się scena z tortem i zegarami urodzinowymi w okopach z „sensu życia wg monty pythona” ;p