– To co, może pójdziemy na jakieś tańce, hulanki, swawole?
– Nieee, wolę posiedzieć w domu, poleżeć, poczytać…
– Wiesz co, nie muszę z tobą chyba być przez następnych 30 lat.
– Jak to! Czemu?
– Bo już wiem, jak to jest się z tobą zestarzeć.
– To co, może pójdziemy na jakieś tańce, hulanki, swawole?
– Nieee, wolę posiedzieć w domu, poleżeć, poczytać…
– Wiesz co, nie muszę z tobą chyba być przez następnych 30 lat.
– Jak to! Czemu?
– Bo już wiem, jak to jest się z tobą zestarzeć.
– Z mało kim rozmowa w Internecie układa się tak ciekawie, żebym szybko nie zapomniał, że w ogóle była. Chyba spadło mi ciśnienie na cokolwiek. Może to te betablokery.
– Betablokery nie brzmią dobrze… Raczej niepokojąco.
– Dla większości pacjentów brzmią super. Uspokajają serce, obniżają ciśnienie, zmniejszają odczuwanie niepokoju. Dosłowne betablokery i przenośne też – te drugie to w tym przypadku praca, trwałe relacje, zainteresowania.
– Brzmi niepokojąco…
– Piszę przecież, że betablokery to leki, które człowieka uspokajają, nie zamulają. A metaforyczne betablokery to wyznaczniki czegoś na kształt szczęścia, a ty wciąż, że niepokojąco.
– Bo ja się farmakologii boję…. Pracuję z dziećmi z zaburzeniami – często na prochach. Rozumiem, że są te, które działają in plus, i te, które maja skutki uboczne. Po prostu taki jestem ja i taki jest mój stosunek do leków… Nie łykam nawet apapu.
– Hm, dla mnie nie jest to kwestia bania czy niebania, tylko wiedzy. Ale fobia nie wybiera. Na szczęście są na to… leki.
– Jeżeli zadziałają i nie spowodują czegoś gorszego.
– Leczenie zawsze bazuje na przekonaniu o przewadze efektów terapeutycznych nad skutkami ubocznymi. Oczywiście, zawsze można wpaść pod tramwaj albo oberwać nożem pod żebro. Tylko czy to powód, żeby przestać wychodzić z domu?
Przystojny aptekarz – wliczony w cenę zamówienia
Wpatrywanie się w imię i nazwisko na jego plakietce – plus 2 dioptrie
Konstatacja, że nazywa się Marcin Kowalski* – bezcenna
—————————————————————————-
* Dane przystojnego aptekarza zostały zmienione
– Pragnąłbym posiadać diament z tego żyrandola.
– Jako kolczyk?
– Nie, jako brelok.
– Co za heteryckie podejście!
– Jako brelok do dilda!
– I co, naprawdę przeczytał pan to wszystko od wczoraj?
– Tak. Dowodem na to jest fakt, że wyglądam jak bulwa dalii wykopana z ziemi na zimę.
– Ładny piesek! Rzadkie umaszczenie, chyba szylkretowe?
– O, zna się pan na amstaffach?
– Skądże, po prostu genetyka predysponuje mnie do nieco lepszego rozróżniania kolorów…
– „POLSKA OPERA KRÓLEWSKA… dzisiaj… tu i teraz… na nowo podejmuje tę prawdziwą, dobrą i piękną… polską i królewską… tradycję opery jako… służby poprzez dzieło. Podejmuje ją w nowej… zarówno polskiej jak i europejskiej rzeczywistości Wspólnoty Europejskiej… i Rzeczypospolitej Polskiej… których wspólnota i dzieła wytrwale podejmują… PRAWDĘ… DOBRO… PIĘKNO. Podejmuje ją jako dzieło powołane do życia szczególnym aktem Pana Premiera i Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego… Pierwszego Sługi Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Polsce – PANA PROFESORA PIOTRA GLIŃSKIEGO POLSKA OPERA KRÓLEWSKA… tu i teraz… dzisiaj… na nowo podejmuje dzieło, które swoją tożsamość i powinność odnajduje w żywiole kardynalnych wartości kultury Europy, którymi niezmiennie są… PRAWDA… DOBRO… PIĘKNO”
– Myślę, ze te wielokropki symbolizują nabieranie oddechu przez tenora…
– Strasznie trudno się oddycha, jak się jednocześnie śpiewa i klęczy. Pod stołem.
– Okej, możemy się spotkać, ale czemu takim świtem?!
– Jakim znowu świtem?
– Czternasta to świt; no, może poranek. Nie pamiętam, kiedy spotkałem się z kimś towarzysko przed wieczorem.
– „Rano trzeba wstać, rano to jest tak gdzieś po pierwszej, bo później już nie”. Więc przykro mi, ale świt jest przed 14.
– A cóż to za ontologia. „Świt jest przed 14.” Gdybym miał wszystko jak wszyscy, to teraz rozmawialibyśmy o Rihannie i „Na Wspólnej”. Czyli nie rozmawiali wcale.
– Tyś się chyba jeszcze z Polskim Komitetem Normalizacyjnym nie przywitał.
– Mam luksus mienia go tam, gdzie polska norma nie dochodzi.
– Sobie rozmawiaj nawet o „Trudnych sprawach” czy o „Kardashiankach”, mnie za jedno, ale pewien fundament musi być. Żeby nie 1993, tobym ci tą polską normą naprostował kręgosłup.
– Chyba nie zrozumiałem…
– W 1993 Polskie Normy przestały mieć charakter obowiązującego prawa. Od tej pory ich nieprzestrzeganie nie ma konsekwencji karnych. Są dokumentami dobrowolnego stosowania, o ile prawo nie stanowi inaczej.
– Uff, ulżyło mi! Nie wsadzą mnie do kicia za niesłownikowe idiosynkrazje!
– Niestety, żaden słownik w tym kraju nigdy nie miał charakteru normy. To jeszcze smutniejsze niż rok 1993.
– Hm, język powinno się normować na zasadzie autorytetu bardziej niż prawa. Jak pomyślę, jakie ustawy językowe napisałyby nam Kłosińskie i Jadackie tego świata, to wolę mieć burdel. W ogóle bardziej nęcą mnie chyba burdele niż obozy.
– Co do burdelu i obozu to już chciałem powiedzieć, że ani w jednym, ani w drugim nie byłem, ale potem sobie przypomniałem, że mieszkam w Polsce i to jest trochę burdel, a trochę już obóz.
– Tylko statystyki nie kłamią.
– No. Kłamać może jedynie sposób ich zebrania, opracowania i interpretacji.
– Jak pięknie ujęte. „Jest mi miłość”. Od pierwszego usłyszenia wiesz, o co chodzi, nie?
– „Jest Mimì łość!” A na dodatek dowiadujemy się, jak to było z tą bohaterką u Pucciniego. Zadławiła się łościoł i łumarła!
– Niedługo środowiska radykalnie równościowe dopną swego i nie będzie wolno powiedzieć, że jest się gejem. Bo jakim prawem odrzuca się kobiety?
– Nie będzie też wolno powiedzieć, że się jest heterykiem. Bo jakim prawem redukuje się je do obiektów seksualnych?
– I siebie samego też!
– Męska masturbacja najstraszliwszym gwałtem na kobietach!
– Kolejny, co chce kolesia „spoza”.
– Czego?
– No, „spoza środowiska”.
– A, myślałem, że na małżonkę, sposa.
– Oczywiście, heteronorma górą. Tylko kiedy oni się skapną, że osiemdziesiąt procent słowa „spoza” to POZA.
– Tu kokoszka dziobała.
– Co?
– No, daj rączkę.
– Proszę.
– O, masz.
– Co ty mi dałeś? Paprocha?
– Kury przecież żro piach. Taki paproch to dla nich jak eklerka!
– Nam też się zdarzało przeczytać pointę z ostatniego zdania w leadzie artykułu…
– Orgazmy są super, ale seks nie może składać się z samych orgazmów, tak jak opera nie może składać się z samych arii, a aria z samych kulminacji. A tekst z samych point.
– Noo, bo wtedy zamiast „między ustami a brzegiem pucharu” robi się permanentnie umoczona morda, która już niczego nie czuje.
– Ja świtu się trochę boję, bo wiem, że najlepsze się zaraz skończy…
– Nazywam to syndromem słowika-skowronka. Znajomy powiedział, że to cherofobia – strach przed radością. Ale to chyba raczej przyrodzona nostalgia za rzeczami utraconymi w przyszłości.
– W sumie wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A organizm też musi odpocząć.
– Odpocząć od miłości?! Jasne, wszystko się kończy. Ale zwykle nie naraz. Rzecz w tym, co trwa dalej, kiedy coś innego dobiega konca. Jak się nie ma kotwic, to się bardziej przeżywa tę ulotność. Ja przynajmniej tak miałem.
– Hmm, akurat tu nie miałem na myśli miłości. Ja już dawno jej nie zaznałem.
– Ja miałem na myśli miłość w szerokim sensie. Także bardziej przyziemnym. W i różnym zakresie czasowym. Także in spe.
———————————————————-
* Tytuł wpisu – zob. hasło in spem w słowniczku. A także utracone korzyści potencjalne oraz syndrom słowika-skowronka.
– Mieliśmy ostatnio wycieczkę archeologiczną, badania powierzchniowe.
– Jakie to są?
– Że się idzie tyralierą i patrzy pod nogi.
– O, to jak policjanci z psami, kiedy szukają zwłok!
– Tak. Z tym że studenci są o wiele tańsi.
– Nalej mi jeszcze!
– A znasz słowo na p…?
– Na p…?
– Prrr….
– Jak do konia?
– Duponia. Słowo na pro…?
– Wiem! Prosiaczko! Nalej mi prosiaczko!
– Nie dość, że te meble mają obleśną nazwę, to jeszcze ta pseudoelegancka reklama. A w niej tandetna dżezowa wersja „Arii na strunie G” w aranżacji na fortepian i kontrabas.
– To nie jest to.
– To co?
– A nie „Concierto de Aranjuez”?
– Prawie. To druga część z „Koncertu klawesynowego f-moll” Bacha. Ale byłeś blisko.