– Mogę robić, co chcę, oznacza, że nie mogę robić czego nie chcę.
– Yyy… No ale nie.
– Cicho bądź, ćwiczę się w byciu nową Halber Małgorzatą.
– Mogę robić, co chcę, oznacza, że nie mogę robić czego nie chcę.
– Yyy… No ale nie.
– Cicho bądź, ćwiczę się w byciu nową Halber Małgorzatą.
– Ty jutro wstajesz koło dziewiątej, nie? Na którą nastawiasz budzik?
– Na ósmą czterdzieści dwie.
– Czemu akurat tak?
– Nie lubię pełnych godzin.
– Ale dlaczego właśnie ósma czterdzieści dwie?
– No bo osiem przez dwa to cztery, a cztery przez dwa to dwa.
– A gdyby to miała być dziewiąta, jakbyś to policzył?
– Tobym ustawił na dziewiątą siedemnaście.
– Czemu?
– Bo nie lubię, jak mi się powtarzają cyferki.
– Ale konkretnie dlaczego dziewiąta siedemnaście?
– Dziewięć plus jeden plus siedem daje siedemnaście, a cyfry siedemnastki sumują się do ósemki. Lubię, jak się sumuje do ósemki.
– A gdyby to była dziesiąta?
– To ustawiłbym na dziesiątą zero jeden.
– Ale tutaj się przecież powtarzają.
– Tak, ale to jest lustrzane, to co innego.
– Myślałem, że ten twój system jest bardziej przewidywalny, a on jest strasznie uznaniowy.
– To ma charakter estetyczny.
– Jak to?
– No, żeby nie było tak banalnie. Czynność wstawania o określonej godzinie jest na tyle dojmująco banalna, że upiększam przynajmniej to, na co mam wpływ.
– „Trupiej czaszki nigdy nie brakuje za zalotną maską, a życie jest tylko szatą z dzwonkami, którą Nic zawiesiło na sobie, aby nimi dzwonić, i którą na koniec rozedrze i odrzuci.”*
– Za zębami natomiast niekiedy brakuje katedry podniebienia, w której mogłoby wybrzmieć milczenie. Niestety, zdarza się i beknięcie z krypty.
—————————————————————————————
A. Klingemann, „Straże nocne”, fragment zacytowany przez pewnego bardzo ponurego osobnika.
Siedzimy i kartkujemy Schillera. Trafiam na elegię. Czytam cztery pierwsze linijki podkreślając sylaby akcentowane heksametru i pentametru:
Błogosławion jest, kogo bogowie łaskawi kochali,
Nim się narodził, kto Wenus piastunką swą miał,
Komu oczy bóg Febus, a wargi Hermes otworzył,
Zaś na czole sam Zeus mocny wycisnął swój znak!
I zachwycam się:
– Patrzcie, jak ładnie! Elegia dystychem przełożona!
– Ładne, ale nudne. A co to jest?
– Szczęście.
Miałem w podstawówce koleżankę. Mieszkała w imponującym jak na moje pojęcie o luksusie domu o dość niesiermiężnej jak na początek lat dziewiędziesiątych architekturze i z licznymi udogodnieniami. Nasi rodzice się nie przyjaźnili, nam jednak różnica, toutes proportions gardées, klasowa (moi rodzice wykształceni, lecz nieopływający, jej rodzice kasiaści i bez wykształcenia) nie wadziła ani na jotę naszej klasowej przyjaźni. Jej ojciec był z zawodu zarabiaczem, a matka leżała i pachniała.
Kiedyś moja matka znalazła w czasopiśmie ilustrowanym „Sukces”wywiad z matką tej mojej koleżanki , która wystąpiła w nim w charakterze kobiety szczęśliwej dostarczającej recepty na szczęście. Zapytana o tajemnicę swojego sukcesu, matka mojej koleżanki powiedziała:
– Trzeba siebie lubić.
Co wybito czcionką powiększoną i pogrubioną.
– Cześć. Jak mija wieczór?
– Dobrze. A tobie?
– W porządku. Co słychać?
– W porządku. Cieszę się, że śnieg zaczął padać.
– Jeszcze jakieś banały powiesz?
– Nie. Teraz zapadnie krępująca cisza.