– Czy ktoś zna jeszcze jakieś miejsce, gdzie zabronione jest robienie zdjęć nagrobkom?
– Berghain.
– W sumie tak. Tam ciała i tu ciała.
– Tam prochy i tu prochy.
– Czy ktoś zna jeszcze jakieś miejsce, gdzie zabronione jest robienie zdjęć nagrobkom?
– Berghain.
– W sumie tak. Tam ciała i tu ciała.
– Tam prochy i tu prochy.
– Pieczone ziemniaki!
– W takim ogniu? Spalą się! My zawsze w popiele…
– My też w popiele, oczywiście. Ale popiół źle wychodzi na zdjęciu.
– Teraz dużo czasu spędzam na fotografowaniu.
– I to klasycznymi metodami, że ci się chce… A skąd masz aparat?
– Znalazłem na strychu! Długo nie mogłem się w internecie dowiedzieć, co to za marka, bo tam było napisane po rosyjsku. I jedyne, co udało mi się odczytać, to „Psi 3D”.
– Co one tak tu stoją w przejściu te Azjatki?
– Czekają, aż wszyscy przejdą.
– Ale po co?
– Bo nie chcą mieć nikogo w kadrze. Przecież u siebie w kraju nie mają szans na takie miejsce, gdzie nie będzie z nimi na zdjęciu nikogo!
– Patrzeć, dla przykładu, na jakichś dresów na murku mówiących takie rzeczy jest dużo zabawniej. A na tych tutaj to już nie. Bo z dresami cię zasadniczo nic nie łączy, a z nimi, kolegami, „po fachu”, już prędzej.
– To jak różnica między oglądaniem fotografii gówna a patrzeniem na nie z bliska.
Pogardzam ludźmi, którzy nieustannie zajmują się fotografowaniem i cały czas biegają wkoło z aparatami zawieszonymi na szyi. Nieustannie poszukują motywów i fotografują wszystko i wszystkich, nawet najbardziej bezsensowne rzeczy. Mają w głowie tylko to, żeby nieustanie przedstawiać samych siebie, zawsze w najbardziej odpychających sposób, czego jednak nie są świadomi.
[Thomas Bernhard, Wymazywanie, przeł. Sława Lisiecka]
– Stoją te Japonki, pchają się, robią sobie zdjęcia. Jedna po drugiej, w tym samym miejscu. A przecież mogłyby sobie jedno zrobić, bo i tak wszystkie wyglądają tak samo, i potem się wymienić. W tym czasie pozostałe mogłyby iść zaliczać inne muzea.
———————————————–
knur – patrz: słowniczek
– Pamiętaj też, że bardzo bym to ucho chciał sfotografować Muszę pomyśleć, jak to zrobić, by wyszło tak, jak bym chciał. Wielkie zdjęcie ucha, to byłoby coś.
– Zdjęcia oglądamy z taką myślą: jeszcze żyje, albo raczej już umarł.
Zamknięte muzeum. Kamienice jakby pozrastane, niezgodności poziomów, drzwi w nie do końca spodziewanych miejscach, schody niby dokądś, a jakoś donikąd. Stelaże, ramy, instalacje ściany i ścianki – to nie ekspozycja, tylko podkład, grunt, na którym pozostały tabliczki z podpisami, a eksponatów, których dotyczyły, nie ma. Czemu ty na balustradzie nie ma takiej drewnianej kuli, jak obok? W konserwacji jest. Po korytarzach snują się pracownicy i znikają w pokojach, w których z rachitycznymi mebelkami z lat siedemdziesiątych sąsiadują dwustuletnie zegary. Do działu kadr wchodzi się przez wyłożoną kobiercami salę (leżą, jakby się suszyły), gdzie o ścianę stoi oparte półślepe lustro. Tu jest portret tego i tego, autorstwa tamtego. Kopia, oryginał u konserwatora. Niskie długie meble pozakrywane grubymi foliowymi pokrowcami. Podchodzę z zaciekawieniem, ale żaden nie okazuje się instrumentem.
Łazimy. Poszczególne pomieszczenia mają różne zapachy: czuć głównie muzealny kurz, ale tutaj pleśń, tutaj detergent, a tu nagle jak w dzieciństwie, kiedy dziadek pokazywał pracę przy ulach, czuć – bo pastują podłogi woskiem pszczelim. Pewnie pięćset lat temu tak samo pastowali na tej wysokości, ale nie w tym samym budynku, bo to już nie ten budynek. Od zera nie ten, ale na minus jeden, minus dwa, jeszcze trochę ten. W tych świeżo wyremontowanych piwnicach chłodno i świeżo, wydajna klimatyzacja osusza i filtruje. A tu jest skarb, który tu wykopano, monety w garnku. To znaczy garnek jest prawdziwy, a monety to atrapa. Prawdziwe są u archeologów.
Klatka schodowa, któraś z kolei, od dłuższego czasu już nie wiem, gdzie dokładnie jestem; północ, południe, zachód wydają się tutaj nieomal oszustwem. Fotografie, w założeniu spłowiałe od nowości, nadrukowane na plansze wielkiego formatu, wiszą tu chyba od miesięcy, pokrywa je pył. To też pozostałość po wystawie pozostałości. Dotykam. Marcin podchodzi, przygląda się chwilę, nabiera powietrza w płuca i dmucha na jedną z plansz.
– Co ty robisz! Zdmuchnąłeś bardzo kosztowną atrapę kurzu!
Na zewnątrz wczesne popołudnie. Siadamy we czworo na kamiennej ławce. Po jakimś czasie odwracamy się tyłem do rynku i światła, które tępo wciska się w oczy, mimo że lub może właśnie dlatego że dzień nie jest szczególnie słoneczny.