– Oto katedra w Orvieto.
– Gotyk? Ten styl, co go nie było we Włoszech?
– Był, był, tyle że na północy i trochę w centrum.
– To gdzie to Orvieto?
– Orvieto jest w Umbrii.
– A nie w Skumbrii?
– Nie! Skumbria jest w tomacie.
– Oto katedra w Orvieto.
– Gotyk? Ten styl, co go nie było we Włoszech?
– Był, był, tyle że na północy i trochę w centrum.
– To gdzie to Orvieto?
– Orvieto jest w Umbrii.
– A nie w Skumbrii?
– Nie! Skumbria jest w tomacie.
– Wiesz co, spotkajmy się wreszcie, bo już tyle czasu…
– No wiem, rozumiem. Też się stęskniłem.
– Nie, nie o to chodzi. Bo jak się spotkamy i skończymy ten artykuł, to… Już się nie będę musiał z tobą więcej widzieć.
– Phi, a myślałeś, że po co ja się do ciebie w ogóle wybieram. Przecież nie po to, żeby cię podziwiać. Po prostu wiem, że masz chłodniej w mieszkaniu. Domagam się gwarancji temperatury nieprzewyższającej 23 stopni, a do tego 3 litry napojów chłodzących.
– Alkoholowych czy bezalkoholowych?
– Zależy, jak długo potrwa nasza praca. Wiesz, ja przed zachodem słońca nie piję. Chociaż, jak się mawia, zawsze gdzieś na świecie jest akurat zachód słońca.
– Można też udawać tego, no. Zapomniałem.
– No, tego, o, to, to!
– Kto pije rum?
– Co?
– Kto pije rum.
– Pirat…?
– No, właśnie, można udawać pirata!
– Przypomniało mi się jeszcze coś poza tymi boksytami, piargami i resztą geograficznego chłamu. Proso i sorgo. Przeklęte proso i sorgo. Żółtawe plamki na mapie jak mocz na śniegu. Jak żółć wrednej geograficy, u której nie wolno skreślać na klasówkach, bo skreślenie to błąd, to grzech, skoro skreśliłeś, to znaczy, że ściągałeś.
– To są zboża.
– Wiem, że zboża. Ale nie wiem jakie! Nie wiem, czy na mąkę, czy na kaszę, na biopaliwo, na przykład w postaci jakiegoś lurowatego północnoafrykańskiego piwa, czy na pastwę zwierząt i losu. Pół świata to uprawia nie wiadomo po co. To znaczy pewnie do jedzenia. A dla nas do wykucia na blachę. I tak do wyrzygania. Uzupełnij mapkę, pokoloruj, więc chodź, pomaluj mój świat na żółto i na brązowo. Proso i sorgo. Aż do zesrania. Do budowania domków z gówna.
– Na budowanie domków z gówna jest gówno. Kupa słonia.
– A wiesz, że nie wiem, co to są piargi?
– Poważnie?
– No nie wiem. Wiem, że są żleby i piargi. Limba i kosodrzewina.
– To są takie…
– Nic mnie to nie obchodzi! Dość tego absurdu polskiej szkoły. Za późno, dwadzieścia lat za późno. A do tego boksyty. Wiesz co to są boksyty?
– Nie wiem.
– No właśnie. Olimpiady z geografii, kucie, szczucie i wszystko, i wykute masz na mapce, gdzie te cholerne boksyty. I co z tego? Gówno wielkie z tego.
– To coś z żelazem chyba…
– Nie z żelazem, sprawdziłem sobie, dziesięć lat po skończeniu szkoły sobie sprawdziłem, się dowiedziałem, co to są te pieprzone boksyty. Krasy, uedy, wadisy i golfsztromy. Belfry z błędnym wzrokiem, zonanizowane tym bełkotem, otępiałe, kiedyś z pylicą płuc od kredy w powietrzu, dziś na haju od tych markerów do tablic, całe w niezdrowych rumieńcach na punkcie zmieniających się granic i procentów wydobycia błota z bagna w piątym świecie, ze stolicami państw świata klekoczącymi w pustej przestrzeni między uszami, z rocznikiem statystycznym na pulsującym podołku, z najdrobniejszymi dziurami na mapie polski za paznokciami, zaimpregnowane tymi pierdołami – i nie widzą, że my nic nie wiemy, nic nie rozumiemy, i też impregnujemy się tą ich zwiędłotą, tępotą, miernotą, i mechanicznie powtarzamy te terminy, które same z siebie są tak biedne, tak pegieerowskie, socrealistyczne, tak siłaczkowe, że nic tylko do ziemianki i żryć kartofli. „Uzupełnij mapkę, zaznacz pierdzirzeczkę, smródkę zapyziałą między Zadupiem a Wypizdowiem, i oznacz długość i szerokość”, i bezdenną płytkość oznacz. Piargi i boksyty, kurwa, tyle lat w szkole, a ja latami nie wiem i nie wiem, co to są te piargi i boksyty, jak krew w piach, zaiwaniają, ględzą o tym, piargi, boksyty, boksyty, piargi, te baby, dziady od geografii, jęczą, nudzą, piardżą. I tyle z tego.
– I są jeszcze namorzyny…
– No i teraz, obawiam się, trzeba będzie się przenieść do Słupska.
– Znakomity pomysł!
– Wcale nie znakomity. Bo będzie trzeba, a nie można. Ja nawet nie wiem, gdzie to jest.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Gdzieś na południowy zachód?
– Zupełnie nie.
– Nie muszę wiedzieć. Tam jest mój dom. Jak mnie tam wysadzą z wagonu bydlęcego, to będę wiedział, że jestem wśród swoich.
– Hm, ja tam myślę, że warto znać duże miasta w Polsce.
– Jakie duże miasta? Duże miasta to są…
– Na Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Szczecinie, Trójmieście, Katowicach, Łodzi, Krakowie, Białymstoku, Lublinie, Rzeszowie i Kielcach się Polska nie kończy.
– Przeciwnie. Mam wrażenie, że kończy się gdzieś w połowie tego, co wymieniłeś.
– Kalmar.
– Co „kalmar”?
– Kalmar. Szukałem czegoś o kalmarach i trafiłem na miejscowość Kalmar.
– Co to jest?
– To jest Kalmar. Kalmar-miasto. W południowo-wschodniej Szwecji nad Cieśniną – Kalmarską. Kalmar jest zamieszkany przez 35 tysięcy ludzi. Kalmar stanowi ośrodek administracyjny regionu – Kalmar. I gminy – kalmar.
– Wiem, i zawarto w nim unię kalmarską.
– Kalmarską. Niesamowite. Nie mogę się oderwać. Kalmar, kalmar. Kalmar.
– Przestań, aż mnie zemdliło od tych kalmarów.
– Z kalmarami trzeba uważać. Słyszałeś o tym? „Lekarze w szoku – kalmar zgwałcił kobietę”.
– Co ty powiesz.
– „Klientka restauracji została zapłodniona przez surowego kalmara”.
– Aha.
– „Gdy wgryzła się w półżywe ciało zwierzęcia, poczuła ostry ból. Do jej policzków, języka i dziąseł przyczepił się tuzin zarodków. Usunęli je dopiero lekarze na sali operacyjnej”.
– Ale się ci Szwedzi rozbisurmanili. Widzisz, do czego prowadzi świeckie państwo i cała ta tolerancja.
– Popatrz, kto do mnie napisał, i to dosłownie w tej chwili: „moin moin süßer grüße aus heide sendet dir dirk!!”.
– Jaka, kurwa, Heide? Jak „moin”, to jakaś na północy pewnie.
– Też nie wiem. Może jakaś kurwa imieniem Heidi?
– Myślę, że chodzi o Lüneburger Heide, ale możesz na wszelki wypadek dopytać. „Welche, kurwa, Heide?”.
– Zaprawdę, wolę nie pytać. Możesz się domyślić, co za typ. Nie musiałem nawet zaglądać na profil, żeby wiedzieć, że to jakiś pięćdziesięcioletni brzuchaty niemiecki zbok. Poczułem się jak zmolestowany gastarbeiter.
– Pewnie taka gruba, niedomyta meduza z mackami.
– Tak, tyle chociaż dobrze, że bardzo wysoka, więc mnie to chyba razi.
– Razi cię bardzo wysoka? Powiem Wehwaltowi.
– „Mniej to chyba razi”, miało być. Ale wyszło zabawnie.
– Aaa, rozumiem. To nie powiem.
– Kusi mnie ten Tristan w San Carlo. Poza tym nie widziałeś Neapolu, więc byłaby okazja…
– Ale mówiłeś, że Neapol jest Łodzią Italii.
– Faktycznie, ale wiesz…
– „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, wiem.
– Ta, chyba na dżumę. Tam na pewno można jeszcze ją złapać.
– Ile jest tych Chińczyków?
– Będzie z miliard.
– Czyli gdzieś o szósty człowiek na ziemi to Chińczyk.
– Tak wychodzi.
– A Hindusów?
– No z drugi miliard.
– Czyli dwie na sześć osób to Chińczycy, względnie Hindusi.
– Tak.
– Od dzisiaj będę inaczej patrzył na mijanych przechodniów.
– A on jest ze wschodu?
– Z Brzegu.
– A to nie jest na wschodzie?
– Nie wiem, może z brzegu wschodu.
– Geografii w podstawówce uczyła nas straszna baba, o nazwisku Buze, które już samo w sobie sugerowało, że czai się w niej zło.
– Stosowała terror i reżim, trzeba było siedzieć prosto i patrzeć przed siebie, i nie wolno było skreślać na klasówkach. Skreślenie, a zwłaszcza przeprawienie złej odpowiedzi na dobrą, traktowała jak błąd, bo jej zdaniem wskazywało to jednoznacznie na ściąganie.
– I na każdej lekcji robiła kartkówkę z położenia geograficznego. Otwierało się atlas na odpowiedniej stronie i oznaczało położenie jakiegoś dajmy na to, miasta. Przy czym nie wolno było go oznaczyć za dokładnie, bo to by znaczyło, że się ściągnęło cyferki z końca atlasu, gdzie były wypisane położenia najważniejszych miast. Trzeba było oznaczać z wystudiowaną niedokładnością.
– I puszczała na lekcjach slajdy. Takie straszne slajdy z lat siedemdziesiątych. Byli do ich obsługi wyznaczeni dyżurni, którzy tracili przerwę przed lekcją i po niej na obsługę prehistorycznej slajdownicy.
– Tak, to była taka wikipedia minus dwa zero.
– Cały dzień jestem wypluty. Chyba nic już nie zdziałam. Idę spać.
– Widzę właśnie… To może opowiem ci bajkę na dobranoc?
– Bajkę? Sam z siebie, nieproszony, niebłagany? Kombinujesz coś?
– Nie, po prostu bajkę.
– No to opowiadaj.
– Dawno, dawno temu, za siedmioma lasami, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami żył sobie dziczek. Dziczek wędrowniczek. Miał bardzo ładne babrzysko i znajomych w lesie, ale tęsknił za wędrówkami, więc postanowił wyruszyć w podróż na kraniec świata. I tak wędrował, wędrował, przepłynął siedem rzek i siedem mórz…
– Na statku?
– Wpław przepłynął, dziczki są pławne. I dotarł wreszcie do żołędziowego drzewa i się w nim zakochał. I chociaż się zakochał, to się nim wkrótce znudził i wyruszył dalej szukać krańca świata. Przemierzył całą ziemię, która okazała się okrągła, więc nie znalazł krańca świata. Nie odnalazł też więcej żołędziowego drzewa.
– I koniec?
– Uhm.
– No ładnie. Smutna bajka do tego z ponurym morałem. Mogłeś od razu podstawić naczynie i podciąć mi żyły.
– Jak to! Bardzo ładna!
– Ładna, ale smutna.
– No bo nie wolno porzucać drzewa żołędziowego…
…Bo czeka cię tylko bezsensowna tułaczka, a powrotów nie będzie? Ale z drugiej strony należy porzucić babrzysko, bo się nie znajdzie drzewa żołędziowego.
– Ale drzewo żołędziowe było tuż obok babrzyska…
– Przepływał rzeki! Morza! Wcale nie było blisko.
– Właśnie, że było, tylko on poszedł naokoło.
– Bo ty uważasz, że Azja zaczyna się już na Bugu.
– Nieprawda. Uważam, że na Bugu kończy się Europa. A czy się na nim cokolwiek zaczyna – to bardzo wątpię.
– Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Nie znam geografii Polski.
– A obcą?
– Jestem kosmopolitą. Nie znam obcej tak samo jak polskiej.
Kolejka WKD. Dwie paniusie rozmawiają o swoich doświadczeniach i planach urlopowych.
Paniusia 1: A bo ja to byłam w Egipcie trzy razy.
Paniusia 2: A ja to byłam w Tunezji pięć razy.
Paniusia 1: A Do Chorwacji, kochana, to tylko samochodem, tylko samochodem!
Paniusia 2: A podobno Maroko to nawet w tym roku niedrogie.
Paniusia 1: O! Niedrogie? Hm… A gdzie w sumie jest to Maroko?
Paniusia 2: No właśnie, gdzie?