Archives for posts with tag: klubing

– Ech. Zajebisty koleś.

– Który?

– No ten z długimi włosami i jasną brodą. Niestety chyba hetero, bo przyszedł z tamtymi trzema laskami…

– Czekaj, czekaj, twoim zdaniem konkretnie która z nich jest kobietą?!

*

– Co za wieczór. Chyba z tuzin drag queens! A teraz kolejne dwie.

– To nie są drag queens, przyjrzyj się.

– Fakt. Po prostu w takich lokalach każda umalowana, odstawiona kobieta na wysokich obcasach wygląda jak drag queen.

– Czy ktoś zna jeszcze jakieś miejsce, gdzie zabronione jest robienie zdjęć nagrobkom?

–  Berghain.

– W sumie tak. Tam ciała i tu ciała.

– Tam prochy i tu prochy.

– Dzisiejszy program muzyczny w klubach zrobił się jak rodem z licealnych imprez, na których nie bywałem.

– A superstary na nogach dzieciaków wyglądają jak cytaty.

– Niezła jazda!

– A dokąd tak jedziesz?

– Nie dokąd, tylko na czym!

– Co byś mi polecił? Jaki klub?

– Ale jakiego rodzaju byś chciał?

– No, taki, żeby się nie ruchać.

– O, hej, miło cię widzieć. Dawno przyszedłeś?

– Niedawno. A odczytałeś moją wiadomość na mesendżerze?

– Nieee… A co, pisałeś, że będziesz?

– Nie, pytałem, czy jesteś.

 

– Niesamowite. Ten chłopak wygląda tak samo jak piętnaście lat temu. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jeśli kiedyś po raz pierwszy spotkamy się w świetle dziennym, to przynajmniej jeden z nas rozsypie się w proch.

– Znowu wykazałem esprit d’escargot.

– Co to jest?

– Syndrom ślimaka. Polega na tym, że kiedy zbierzesz się w sobie, żeby do kogoś zagadać, okazuje się, że ten ktoś już wyszedł.

– Często tu bywasz?

– Raz w roku!

– O, zawsze w karnawał?

– Niekoniecznie, ale skoro jest karnawał, to korzystam.

– Może z karnawałem jest jak z południem albo osiemnastą? Zawsze gdzieś na świecie akurat jakiś jest.

Jakiż to chłopiec piękny i młody, jaka to obok dziewica?

– Toć to owa Skrzydłeczka Jakgąska, najwierniejsza z towarzyszek księżny Anny!

 

– Jak on to zrobił, że cały się mieści włącznie z nogami na tym stołku barowym?

– Nie wiem, ale jak się z niego spierdoli, to konkretnie.

– Nie spierdoli się. To taka pchełka.

– Czemu pchełka?

– No bo mała, skoczna, a jak się przyssie!…

-… Ta tak się rusza, że ją chyba wyrwę.

– Kto?

– Ta ósemka. Tak się rusza.

– Ósemek nie wolno.

– Nie?

– A siódemki?

– Tym bardziej nie.

– To co wolno?

– Wolno piętnastki, a najbezpieczniej to osiemnastki.

– Ząb mi się rusza, zęba se wyrwę, perwersie!

– I jak się bawiłaś z dziewczynami w sobotę?

– A daj sposób, zaczynałam imprezowanie ze zgrabną focaccią, a wyszłam z rozgotowaną lasagną.

– Zabierz mnie stąd.

– Dokąd?

– Dam ci adres.

– Ale ja mam już adres. Swój.

– Ratuj mnie.

– Od czego?

– Ta plebejskość mnie dobija.

– Sorawa, nie chcem jiść, dopiero co przyszłem.

– Przyszedłem.

– To wychódź, ja przyszłem i zostaję.

– Moja matka w kościele: „Ach, te norki wyciągane na rodzinne pogrzeby!”.

– Moja matka też się zawsze śmiała z pań które w – niekiedy bardzo ciepłe – wszystkich świętych gotowały się w norkach i karakułach na cmentarzu.

– No dziś norki umotywowane meteorologicznie!

– Dziś jasne. A nawet nie wiem, ile dziś jest, ale z minus 5. Nie wychodziłem, więc nie wiem. Mam ochotę gdzieś wyjść, ale jednocześnie nie mam ochoty. Starość, jak widać, też pełna jest wahań.

– Ile by nie było, na cmentarzu zawsze zimno.

– Ano, panie, ano. Aaa, to było a propos klubingu?

– To prawda, że tutaj przychodzi taka elita, śmietanka?

– Prawda. Do café „Po Schodkach” zresztą też, ale taka… Rozrzedzona.

Wczoraj miałem obie windy zepsute. Schodzę z tego mojego szesnastego piętra, przede mną idzie sąsiadka, mniej więcej w moim wieku. Schodzimy sobie razem. Zagaduję:

– Odkąd tu mieszkam, obie windy nie były nigdy zepsute. Jedna jakiś czas temu, jak się coś przypaliło w szybie.

– Ja mieszkam dłużej i już się raz zdarzyło, że obie.

– Schodzić nie problem.

– Też problem, ale wchodzić to dopiero.

– I to jeszcze w sobotni wieczór. Jak to powiedzieć komuś poznanemu, dajmy na to, w klubie? O piątej rano. „Hej, fajny jesteś, może pójdziemy do mnie? Masz ochotę powspinać się na szesnaste piętro?”

– Można pocieszyć, że nie na dwudzieste trzecie.

– Albo skłamać, że na dziewiąte. Zresztą, to w sumie dobry test kondycyjny.

– Ale tak się namęczyć dla jednego razu?

– Może jak już się tak namęczy, wespnie taki kawał, to zostanie na dłużej…

nie chodze po klubach
nie interesuja mnie solaria
mało doświadczony

tutaj zamieszcze opis forumowiczow 
fajni sa ale nie ujawniaja sie
juz jest chyba iles tam znakow

 

[opisu kolesia z gejromeo, całość]

Wiele lat temu o dziewiątej rano. Niedziela. Wracamy z klubu z mmm w towarzystwie drag queen w pełnym rynsztunku, chociaż na skromnie, bo po prostu peruka, biała skórzana mini i białe szpilki kozaki. Upiera się, żeby jechać tramwajem i wsiada w złą stronę. Jest to tramwaj starego typu, taki z relingami, poręczami pod oknem. Zadziera na tę poręcz nogę i wykonuje skłony do palców jak w szkole baletowej.

*

Udaje się nam namówić ją do opuszczenia jadącego w złą stronę tramwaju. Przechodzimy podziemiami pod rotundą. Drag queen porywa pączka ze sterty ciastek przywiezionych do jakiegoś baru, biegnie, wywijając nogami, i dla odwrócenia uwagi drze się wniebogłosy, wskazując na nas:

– Pomocy! Dresiarze! Oni będą mnie gwałcić!

*

Docieramy do Chmielnej. Drag queen bierze od jednego z nas torbę podróżną, którą rycersko pomagaliśmy  jej nieść.

– Daj, zmienię buty. W tych nie mogę już wytrzymać.

Patrzymy na nią ze współczuciem: no tak, całą noc w wysokich białych kozakach na szpilkach.

Które niebawem zmienia na… wysokie kozaki na szpilkach, tyle że w panterkę. Po jakimś czasie chyba decyduje się iść boso.

*

Mijamy Bracką. Nasza towarzyszka musi zadzwonić, ale padła jej komórka. Ma jednak przy sobie kartę telefoniczną. Zerkamy do pobliskiej budki telefonicznej.

– Jaką masz kartę?

– Zwykłą.

– Ale słuchaj, tutaj potrzebujesz mieć kartę z czipem.

Drag queen rozgląda się niespokojnie na boki i decyduje się podejść do jakiegoś starszawego mężczyzny:

– Proszę pana, ja muszę zadzwonić. Ale ja nie mam z cipę! Czy pan ma z cipę? Ja potrzebuję z cipę!

*

Pan nie mógł pomóc. Idziemy więc do kiosku. Nasza dama pochyla się nad okienkiem i prosi o kartę telefoniczną. Wyciąga zza dekoltu banknot dwudziestozłotowy i mówi do sprzedawczyni:

– Proszszsz, tyle dzisiaj zarobiłam.

Na co kioskarka:

– To słabiutko, kochanieńka, słabiutko…

%d blogerów lubi to: