– Mówią o niej, że nimfomanka.
– To pojęcie względne. Od ilu zaczyna się nimfomanka?
– Od kilku?
– W tygodniu…?
– Nie, w ciągu koncertu. Dla dzieci.
– Mówią o niej, że nimfomanka.
– To pojęcie względne. Od ilu zaczyna się nimfomanka?
– Od kilku?
– W tygodniu…?
– Nie, w ciągu koncertu. Dla dzieci.
– W ciągu ostatniego miesiąca byłem na dwóch koncertach popowych. Wszystkich dwóch w moim życiu. Czy to już jest kryzys wieku średniego?
– A to jacyś nowi, supermodni wykonawcy?
– Nie, raczej tacy, co ich słuchałem 15–20 lat temu.
– Hm, to nie. Najwyraźniej kryzys wieku średniego przeskoczyłeś i od razu popadłeś w gerontofonię.
– Czy to określenie na dziadowski gust do muzyki?
– Raczej na patologiczną nostalgię audialną. Ale w sumie to tak.
– A ty czemu nie klaszczesz?
– Ja już nie muszę. Już się popłakałem.
– Stoję sobie pod szkołą i palę szluga. A w tym samym budynku organizują czasem jakieś występy dla starszych panów i pań. No i akurat był koncert ku czci Anny German, jej piosenki grane i śpiewane. Oczywiście Plakat wisi wielki „Koncert Anny German!”. No i mój budynek ma dwa wejścia, i te biedne babcie i dziadkowe, przychodzący tam od lat, nigdy nie wiedzą które. Podchodzi do mnie urocza starsza pani i pyta „Przepraszam, czy koncert Anny German to tutaj?” A ja: „German nie żyje”. Trochę się zmieszała, ale trafiła do odpowiednich drzwi. Trudno. Przeżyła babina tyle lat to i drugą śmierć German też.
– Parę lat temu mój menadżer zorganizował mi występ na balu charytatywnym w Polańczyku. Miałem zaśpiewać 5 piosenek i tak dalej. No i jechałem samochodem z Izabelą Trojanowską i jej menadżerem, i swoim. Dzień koncertu, ludzi na sali ze 200, byłem strasznie zdenerwowany, więc wypiłem duszkiem z pół butelki wódki, wchodzę na scenę i zaczynam śpiewać, i jakoś po 10 minutach czuję, jak mnie jebnął ten alkohol, że ledwo skończyłem. Miałem stolik VIP, Iza tam sprzedaje płyty, daje autografy itp., po wszystkim podpisuje dla mnie płytę, a ja mówię jej – jako fan przedwojennej muzyki (o czym ona raczej nie wiedziała) – a więc mówię jej: „Cieszę się, że mogłem być na pani koncercie, bo wszyscy moi ulubieni wykonawcy już nie żyją”. Takiej czerwonej jej nigdy nie widziałem.
– Rany boskie, kto wytrzyma cały koncert złożony tylko z utworów Varèse’a i Zappy?
– Może berlińskie cioty na to lecą?
– No, może tak, to mogą być supersnobki.
– Albo wietrzą okazję – skoro będzie taka nuda, to cała sala odpali Grindra…
– I w pewnym momencie posypały się monety z kieszeni moich spodni na ziemię. Ich metaliczny, jasny dźwięk usztywnił mnie (i tak już usztywnionego) na resztę koncertu. Po wszystkim jakaś pani schyliła się, pozbierała je i wręczyła teatralnym gestem (Bostridge!), mówiąc: pańskie pieniądze, na pewno się kiedyś przydadzą. A mojej towarzyszce w pewnym momencie włączył się z youtube’a Goerne, śpiewający Mondnacht, ale cichutko, jako wspomnienie zeszłorocznego koncertu. Powidok.
– To jak akt oskarżenia wobec Bostridge’a…
– Dzisiaj napisałem do niego z pytanie, czy wziął filety.
– Filety?
– Filety na koncert.
– No, myślę, że można starym zwyczajem mafiosów podrzucić jakiemuś złemu dyrygentowi rybę w gazecie…
a
– Zastanawiam się, czy chodzenie na koncerty ma dla mnie jeszcze jakikolwiek sens. Wykonania zwykle są co najwyżej średnie, jak dzisiaj, a jak nawet już się trafi jakieś lepsze, to publiczność i tak jest to w stanie zrujnować. Dzisiaj za nami siedział bardzo głośno i dziwnie szybko sapiący pan (serce? astma? POChP?), który zabrał ze sobą dwóch synów w wieku ok. 5 i 6 lat. Na wybór scen z Parsifala. Wagnera. Ci się pokładali, spali i szurali; żadna w tym ich wina. Po drugiej stronie za nami pani wyglądająca i – co ważniejsze – zachowująca się, jakby wykonywała najstarszy zawód świata, z panem, który wyglądał na takiego, co ten interes prowadzi albo co najmniej korzysta z jego usług. Pod koniec II aktu pani roześmiała się pełnym głosem. Najwyraźniej pan opowiadał jej jakieś prześmieszne kawałki (może jakieś mrzonki o tym, że niektórzy robią to nie za pieniądze?). Widać się im spieszyło do pracy lub zabawy, bo po przerwie nie wrócili. Wróciła za to rodzinka jakiegoś polityka głośno wchodząca, spóźniona, kiedy już się zaczęło (kojarzę jego twarz, ale nie umiem powiązać z nazwiskiem, a szkoda). Wreszcie, pod koniec III aktu, kiedy udało mi się trochę wciągnąć i rozmarzyć wśród sekwencji drezdeńskiego amen wzbogaconego innymi motywami z tej ukochanej mojej opery Wagnera – na ostatnich dziesięciu taktach – dwie stare prukwy zaczęły po prostu rozmawiać, ot, tak, tonem konwersacyjnym. Bo czemu nie? W końcu gadanie na koncercie czy spektaklu to norma, a zwrócenie uwagi (choćby najgrzeczniejsze) to chamstwo. A bileterzy i bileterki umywają ręce i zdają się najgłuchszymi i najspokojniejszymi ludźmi na świecie. Przemyśliwam, czy nie zacząć robić takim gadającym ludziom zdjęć i umieszczać ich w galerii hańby.
– Teraz by się parę pochwał przydało.
– Mi się wydaje, że współczucie to wystarczająco dużo.
– Gdzie ta rumiana muzykolożka tak szparko pobieżyła? Tak przed końcem braw… Nie wygląda na takiego, co ma wybitną kondycję.
– Też się zastanawiałem, gdzie on tak pobieży. Zawsze leci, zanim przestaną klaskać. I już wiem: ustawić się w kolejce po autograf. To jest łowczyni autografów!
– Aaa, to rozumiem, że on wybrał wykonawców klasycznych, bo do takiej Brytnej albo Madonny by się nie dopchał. Cioty to przecież po to ganiają na siłownię, żeby mieć siłę się dopchać!
Dwa lata temu przed Festiwalem Chopin i Jego Europa. Stoimy sobie, a przed nami grupka japońskich turystów przy kasie. Kupują bilety na koncert festiwalowy. Zniecierpliwiony Rabbio pogania sprzedawczynię:
– Pani jej szybciej ten bilet sprzedaje, ona jutro już musi być w Paryżu!
– Czy Ługanskij musi tak masakrować tego biednego Chopina?
– On wie, że jak zagra za dobrze, to Wiediernikow doniesie Putinowi.
– To Allegro concertante Maciejewskiego brzmi trochę jak jakiś Szostakowicz. Ale taki… weselszy.
– Tak, Szostakowicz, który miał wyjątkowo pogodny…
– …Zły dzień.
– Widziałeś dziś Włóczkową Panienkę?
– Tak, jechaliśmy przecież razem na koncert metrem.
– Nie wygląda już jak przedwojenna gałganiara.
– Niesamowite!
– Przeszła przemianę i teraz wygląda już jak z lat dziewięćdziesiątych!
– A na Bostridge’a się nie wybieramy?
– Chcesz, to idź, ja nie chcę.
– A czemu? No dobra, on ma tę swoją manierę jedną czy drugą, ale przecież umie śpiewać Schuberta.
– To nawet nie o niego chodzi, tylko o publiczność.
– W sensie?
– No, bo wszyscy po tym koncercie, niezależnie jaki on będzie, będą tak uduchowieni, że będą srali ognikami, będzie z e s r a n i e ducha świętego !
– Kiedy w krakowskiej filharmonii puszczają przed koncertem prośbę o wyłączenie telefonów, nienagrywanie i niefotografowanie, to mam wrażenie, że zaraz dodadzą: „i niemodlenie się do bogów cudzych przede mną”.
– A ten gdzie polazł?
– Odbywa swoje tour de France.
– Chyba raczej tour de franca.
*
– Jestem szczery.
– Jesteś zakłamany jak słowo daję.
*
– I jak ci się podobał koncert?
– Nie mam wyrazów uznania.