– …ce do domu.
– Powiedziałeś: „ja chcę do domu”, czy „nie chcę do domu”?
– W sumie mogą być oba.
– Obaj?
– Nie, jeden wystarczysz.
– Ja świtu się trochę boję, bo wiem, że najlepsze się zaraz skończy…
– Nazywam to syndromem słowika-skowronka. Znajomy powiedział, że to cherofobia – strach przed radością. Ale to chyba raczej przyrodzona nostalgia za rzeczami utraconymi w przyszłości.
– W sumie wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A organizm też musi odpocząć.
– Odpocząć od miłości?! Jasne, wszystko się kończy. Ale zwykle nie naraz. Rzecz w tym, co trwa dalej, kiedy coś innego dobiega konca. Jak się nie ma kotwic, to się bardziej przeżywa tę ulotność. Ja przynajmniej tak miałem.
– Hmm, akurat tu nie miałem na myśli miłości. Ja już dawno jej nie zaznałem.
– Ja miałem na myśli miłość w szerokim sensie. Także bardziej przyziemnym. W i różnym zakresie czasowym. Także in spe.
———————————————————-
* Tytuł wpisu – zob. hasło in spem w słowniczku. A także utracone korzyści potencjalne oraz syndrom słowika-skowronka.
– Pieczone ziemniaki!
– W takim ogniu? Spalą się! My zawsze w popiele…
– My też w popiele, oczywiście. Ale popiół źle wychodzi na zdjęciu.
– Jest coś głęboko optymistycznego w tym utworze. A dokładnie w tym, czego w nim nie ma. I to pod wieloma względami. Jest w tym ulga i nadzieja jednocześnie, a te nie tak znowu chętnie chodzą w parze. Jest niedosyt, usprawiedliwienie dla apetytu, ale nie ma głodu. Ten kontrapunkt jest jak szczepionka.
– Bo ty uważasz, że Azja zaczyna się już na Bugu.
– Nieprawda. Uważam, że na Bugu kończy się Europa. A czy się na nim cokolwiek zaczyna – to bardzo wątpię.
Stłukłem kubek, mój ulubiony, kupiony z Mmm tuzin lat temu, zanim jeszcze zamieszkaliśmy razem, wyłowiony za psie pieniądze na przecenie, na wagę. Ciepłobrązowy, pojemny, smukły, proporcjonalny, z białym gładkim wnętrzem wywijającym się ku krawędzi. Włosi brzeg naczynia nazywają labbri – usta, tak samo jak brzeg rany.
W podobny sposób rozbiłem niedawno bardzo ładny dzbanuszek do mleka ze sklepu wszystko za pięć złotych. Jeden i drugi spadł na podłogę przy odstawianiu po umyciu na suszarkę. Przeceniona równowaga, środek ciężkości nie tam, gdzie trzeba, trochę mokro, ślisko. I leci.
Kubek spada, patrzę przez chwilę, jakbym zastanawiał się, czy nie powinienem zlekceważyć, przełknąć, wyjść, zostawić, ale – nie wzdychając chyba – przyklękam, żeby pozbierać skorupy. Są duże, mają bardzo ostre krawędzie. Minę muszę mieć niepewną; przykucnięty, ociągam się z sięgnięciem po kawałki. Nie jest mi smutno, nie jestem zły. Jestem co najwyżej zdziwiony.
– Coś pękło?
Patrzę na niego trochę nieprzytomnie, trzymając w rękach kawałki potłuczonego naczynia, i nagle dociera do mnie, że powinienem i, co ważniejsze, mogę odpowiedzieć:
– Nie, złożyło się.
– Może to po prostu trzeba zaakceptować? Koniec końców wszystko trzeba.
– Szczególnie brak końca końców.
– Koniec z tym. Nie robimy tego od dzisiaj.
– To znaczy czego?
– Nie jęczymy o związkach, wiązaniu się, miłości itp.
– Już od dzisiaj nie robimy?
– Tak.
– Ale zobacz, przecież w „robimy” kryje się „my”…
– Tematy się nam skończyły?
– A o czym byś chciał pogadać?
– Trzeba by porozmawiać o końcu świata.
– Już?
Około dwóch tygodni temu kupiłem zestaw przyzwoitych serów – camembert oraz brie de caractère, bezkompromisowo francuskich, nie po polsku złagodzonych. I, och, charakteru im odmówić nie można. Czuć je było już wówczas, gdy przezornie zamykałem je w szczelnym w swoim mniemaniu pudełku i wstawiałem do lodówki. Przydadzą się do jakiegoś wina czy coś, pomyślałem. Okazji na wino nie było, więc leżały tak, leżały, z terminem do końca grudnia. I śmierdziały coraz bardziej mimo umieszczenia w pojemniku, a ja czułem rosnący dyskomfort przy otwieraniu lodówki.
Trzeba zjeść, przekonywałem samego siebie, przecież zawsze przestają wonieć wraz z pierwszym kęsem. Ale jakoś się nie składało i nie zjadało. Kupiłem nawet wino, żeby miały czemu towarzyszyć; wino wypiłem, serów nie zjadłem. Ba, nabyłem specjalny nóż, co miało mnie sprowokować do konsumpcji wedle wszelkich reguł, a nawet z pewną pompą i dumą wynikającymi z podwójnie właściwego postępowania: nie dość, że wreszcie zjadłbym te sery, to jeszcze pokrojone lege artis. Nic to nie dało. Potem na dwa dni wybawił mnie wyjazd. Wróciwszy, posprzątałem zastępczo kuchnię (i rzutem na taśmę łazienkę, od umycia okien powstrzymując się cudem i z trudem), ale to nie ona była źródłem problemu, a zatem sprzątanie pomóc nie mogło.
Zacząłem się bać zaglądać do lodówki, zjadłem dwa razy na mieście, żeby nie musieć gotować, co wiązałoby się z wielokrotnym otwieraniem ustrojstwa na oścież. Po mleko do kawy sięgałem, lekko uchylając drzwiczki i natychmiast je zamykając. Napoje zimne, które lubię naprawdę schłodzone, trzymałem na zabudowanym balkonie i doprawiałem lodem z osobnego zamrażalnika. Pudełko urosło w mojej głowie do rozmiarów grobowca Agamemnona, a idea zdejmowania zeń wieczka i oceniania przydatności serów do spożycia majaczyła złowrogo na horyzoncie, jakby w grę wchodziła co najmniej ekshumacja masowych mogił.
Jaka historia, taki finał. Otworzyłem lodówkę, tyleż przewidująco co odruchowo wstrzymując oddech, wyjąłem pudełko, ściągnąłem nakrywkę, sprawdziłem, czy sery na pewno nie są już po terminie (co usprawiedliwiałoby ich natychmiastowe wyrzucenie do śmieci i bezzwłoczne wyniesienie worka), a stwierdziwszy ich nominalną przydatność, rozpakowałem. Wyglądały doskonale, smakują dokładnie tak, jak można było z łatwością przewidzieć – znakomicie. Zapach przestał mi przeszkadzać, gdy tylko przełknąłem pierwszy kawałek.
W tej opowieści nie byłoby niczego niezwykłego: niejeden staje się zakładnikiem sprzętu domowego czy czegokolwiek w sumie, co ożywia i obdarza mocą magiczną ze względu na swój brak odwagi, organizacji czy zdolności decyzyjnej. A robienie wszystkiego, byle tylko nie pozbyć się łatwego do rozwiązania problemu, jest tak powszechne, że w zasadzie ledwie rzuca się w oczy, zwłaszcza że bywa niekiedy całkiem twórcze, a przez to pożyteczne. Rzecz jednak w tym, że nie zjadłem tych serów do końca, bo to za dużo na jeden posiłek, a są zdecydowanie za dobre, żeby je wyrzucić…
Cóż mi zatem pozostaje? Zamknę je w szczelnym pudełku i wstawię do lodówki. Nóż mam, pozostaje tylko kupić wino.
– Mam przyjemniejsze życie własne niż seks z byle kim. Jak będę bardzo chciał, pooglądam sobie pornosy. To skądinąd też nudne, ale przynajmniej wiadomo, że to nieprawda od samego początku.
– A, czyli jeszcze autoredakcja przed tobą? Nie zazdroszczę. Ale widać koniec, jeśli nie światełko, to definitywnie przynajmniej widać tunel.
– Prosiak. I w dodatku statysta. Ale i tak cię kocham na swój sposób.
– Nie jest to sposób łatwy, ale i vice versa, więc się nie czepiam. No bo wiesz. Mnie statystowanie już potężnie zmęczyło. Chciałbym się załapać na jakiś epizod.
– To znaczy?
– Och, znaczy, znaczy.
– I będę to tak pisał i pisał. Niebawem spadnie śnieg. A potem będzie wojna. A potem nadejdzie zlodowacenie. A ja sobie będę pisał pod kocem. I kiedyś to skończę, i powiem „Skończyłem”. I wtedy umrę.
– Nie rozsnuwaj tego oczyma sarny smutku, bo już lato się kończy.
Gerrard przez chwilę nie mógł wykonać teraz wolnego, bo na boisku brakowało piłki
[onet.pl]
*
Pentagon po raz pierwszy uczci obecność gejów i lesbijek w amerykańskiej armii. Szczegółów jeszcze nie ujawniono, ale wiadomo, że Sekretarz Stanu ds. Obrony Leon Panetta ma wygłosić specjalne przemówienie w uznaniu zasług homoseksualnych żołnierzy i żołnierek.
[Replika]
*
Violetta Villas jakby się nie nazywała była wielką i pozostanie taką właśnie artystką. Niezapomniana i piękna a do tego obdarzona wielkim talentem i wielkim sercem osobowość. Niech spoczywa w pokoju.
[komentarz na jutjubie]
*
I saw Villas in its best form, during a concert in Hollywood.
[ibid.]
*
POWINNA ZOSTAĆ ŚWIĘTĄ.MIAŁA BOGACTWO,WYBRAŁA BOGA,CZŁOWIEKA I MIŁOŚĆ-UBÓSTWO?-A MOŻE SZCZĘŚĆIE?-BYŁA WIELKĄ ARTYSTKĄ,KTO TEGO NIE WIDZIAŁ,NIECH SIĘ WSTYDZI I BOI SWEGO KOŃCA.
[op. cit.]
*
Polecam! Mimo dużej ilości niedociągnięć, wystawa doskonała.
[historyczka sztuki o wystawie]
*
Wnętrze tramwaju to niezwykle oryginalna i romantyczna sceneria
[reklama ztm]
*
Pokoje pisarzy to miejsca niemal mityczne. Właśnie w nich spędzają większość swojego zawodowego życia. Tam przelewają na ekran lub papier pomysły, które później są w stanie zawładnąć wyobraźnią czytelników. Możemy się tylko domyślać ile blokad twórczych, podartych rękopisów, połamanych klawiatur, ileż momentów olśnienia, okrzyków triumfu czy celebracji ukończenia książki musiały doświadczyć gabinety najsłynniejszych ludzi pióra.
[źródło]