Kubatura gigantycznego holu ponoć większa niż watykańskiej bazyliki Św. Piotra, budowla szczodrze ozdobiona kolumnami oraz posągami rzymskich i greckich prawodawców. Marmury, kute żelazo, a na szczycie ogromna złota kopuła, która góruje nad miastem, tym bardziej że gmach zbudowano na wzniesieniu. Taki sąd mógł sprawić sobie tylko naród, który ma na sumieniu przynajmniej jedno większe ludobójstwo, mówię; na sumieniu albo w planie, poprawiam się w myślach. Do samego środka wejść nie można, krążymy więc wokoło i po dostępnych arkadach. Wołam: „Hejhoo!”, ale echo nie odpowiada; pewnie woli trzymać gębę na kłódkę. Nawet tynk, który próbuje uciec z osypujących się sufitów, chwytają metalowe siatki. Między statuą Demostenesa a figurą Cycerona leniwie płyną wieki i strużka moczu. W powietrzu nieomal czuć paremie; wydają się namacalne, twarde i zimne jak posadzka, na której u podnóża monumentalnych schodów śpią bezdomni.
– I co za figura!
– W jej przypadku mówiłbym raczej o kubaturze…
Zamknięte muzeum. Kamienice jakby pozrastane, niezgodności poziomów, drzwi w nie do końca spodziewanych miejscach, schody niby dokądś, a jakoś donikąd. Stelaże, ramy, instalacje ściany i ścianki – to nie ekspozycja, tylko podkład, grunt, na którym pozostały tabliczki z podpisami, a eksponatów, których dotyczyły, nie ma. Czemu ty na balustradzie nie ma takiej drewnianej kuli, jak obok? W konserwacji jest. Po korytarzach snują się pracownicy i znikają w pokojach, w których z rachitycznymi mebelkami z lat siedemdziesiątych sąsiadują dwustuletnie zegary. Do działu kadr wchodzi się przez wyłożoną kobiercami salę (leżą, jakby się suszyły), gdzie o ścianę stoi oparte półślepe lustro. Tu jest portret tego i tego, autorstwa tamtego. Kopia, oryginał u konserwatora. Niskie długie meble pozakrywane grubymi foliowymi pokrowcami. Podchodzę z zaciekawieniem, ale żaden nie okazuje się instrumentem.
Łazimy. Poszczególne pomieszczenia mają różne zapachy: czuć głównie muzealny kurz, ale tutaj pleśń, tutaj detergent, a tu nagle jak w dzieciństwie, kiedy dziadek pokazywał pracę przy ulach, czuć – bo pastują podłogi woskiem pszczelim. Pewnie pięćset lat temu tak samo pastowali na tej wysokości, ale nie w tym samym budynku, bo to już nie ten budynek. Od zera nie ten, ale na minus jeden, minus dwa, jeszcze trochę ten. W tych świeżo wyremontowanych piwnicach chłodno i świeżo, wydajna klimatyzacja osusza i filtruje. A tu jest skarb, który tu wykopano, monety w garnku. To znaczy garnek jest prawdziwy, a monety to atrapa. Prawdziwe są u archeologów.
Klatka schodowa, któraś z kolei, od dłuższego czasu już nie wiem, gdzie dokładnie jestem; północ, południe, zachód wydają się tutaj nieomal oszustwem. Fotografie, w założeniu spłowiałe od nowości, nadrukowane na plansze wielkiego formatu, wiszą tu chyba od miesięcy, pokrywa je pył. To też pozostałość po wystawie pozostałości. Dotykam. Marcin podchodzi, przygląda się chwilę, nabiera powietrza w płuca i dmucha na jedną z plansz.
– Co ty robisz! Zdmuchnąłeś bardzo kosztowną atrapę kurzu!
Na zewnątrz wczesne popołudnie. Siadamy we czworo na kamiennej ławce. Po jakimś czasie odwracamy się tyłem do rynku i światła, które tępo wciska się w oczy, mimo że lub może właśnie dlatego że dzień nie jest szczególnie słoneczny.