– To jest mięta z rumiankiem?
– Chyba tak.
– Czy herbata z miętą?
– Nie wiem, może tak.
– To mięta z rumiankiem czy herbata z miętą?
– Kubek i tak jest po kawie, więc i tak czuć kawą!
– To jest mięta z rumiankiem?
– Chyba tak.
– Czy herbata z miętą?
– Nie wiem, może tak.
– To mięta z rumiankiem czy herbata z miętą?
– Kubek i tak jest po kawie, więc i tak czuć kawą!
– Szkoda, że nie mamy tej, no, kaczuszki.
– Czego?
– Oj, kubeczka. Zapomniałem tego słowa, więc użyłem innego, pierwszego lepszego na „k”.
– Cóż, mogłeś w sumie wybrać gorzej.
Stłukłem kubek, mój ulubiony, kupiony z Mmm tuzin lat temu, zanim jeszcze zamieszkaliśmy razem, wyłowiony za psie pieniądze na przecenie, na wagę. Ciepłobrązowy, pojemny, smukły, proporcjonalny, z białym gładkim wnętrzem wywijającym się ku krawędzi. Włosi brzeg naczynia nazywają labbri – usta, tak samo jak brzeg rany.
W podobny sposób rozbiłem niedawno bardzo ładny dzbanuszek do mleka ze sklepu wszystko za pięć złotych. Jeden i drugi spadł na podłogę przy odstawianiu po umyciu na suszarkę. Przeceniona równowaga, środek ciężkości nie tam, gdzie trzeba, trochę mokro, ślisko. I leci.
Kubek spada, patrzę przez chwilę, jakbym zastanawiał się, czy nie powinienem zlekceważyć, przełknąć, wyjść, zostawić, ale – nie wzdychając chyba – przyklękam, żeby pozbierać skorupy. Są duże, mają bardzo ostre krawędzie. Minę muszę mieć niepewną; przykucnięty, ociągam się z sięgnięciem po kawałki. Nie jest mi smutno, nie jestem zły. Jestem co najwyżej zdziwiony.
– Coś pękło?
Patrzę na niego trochę nieprzytomnie, trzymając w rękach kawałki potłuczonego naczynia, i nagle dociera do mnie, że powinienem i, co ważniejsze, mogę odpowiedzieć:
– Nie, złożyło się.