– Moja żona jest programistką.
– A w czym programuje?
– W boshu!
– Moja żona jest programistką.
– A w czym programuje?
– W boshu!
– Na taką okazję podałbym coś lekkiego, lecz wykwintnego. Może carpaccio z ogórka garnirowane crème fraîche?
– Brzmi świetnie, a co to?
– Mizeria ze śmietaną.
– Myślę w przyszłości o pomocy chorym, bezdomnym zwierzętom…
– No, nieźle. Niedługo zasłużysz na przydomek Kocia Mama. Albo lepiej: Kocia Ciocia. Ciekawe tylko, z czego będziesz żyć. Villas to przynajmniej te jakieś tantiemy miała…
– Ale serio, te koty, które teraz mam, są naprawdę niesamowite, mam z nimi taki kontakt jak nigdy z żadnym zwierzęciem. Założyłbym jakąś fundację, pozyskiwał środki…
– No bo to jest kwestia karmiczna. Wszystkie koty z twojego życia wcielają się w kolejne koty, bo mają dziewięć żyć, i dlatego kolejne egzemplarze są coraz doskonalsze… Ej, mam! Koty plus karma, plus Kocia Ciocia – już wiem, z czego będziesz żył!
– Co, myślisz, że założę restaurację azjatycką? Fakt, te koty będą przyrastać w postępie eksponencjalnym…
– Nieee… Chciałem tylko powiedzieć, że może zostaniesz wróżką. Ale restauracja też spoko.
– Głodny jestem. Opowiedz mi przynajmniej, co jadłeś w owym prawie prestiżowym lokalu.
– Hummus z grillowanymi warzywami i zupę z dyni.
– Obosz, od tego chodzenia na marsze aborcyjne zostałeś ekofemoweganką! A dostałeś do tego zen gotowany na parze i blanszowane chi?
– Przestań, mają tam też w karcie schabowego z ziemniakami.
– Chyba po to, żeby wiedzieć, że jak ktoś go zamówi, to trzeba go wyprosić.
– Głodny jestem.
– Jeszcze?
– No. Co to było. Dwa wysuszone na wiór udka i parę plasterków ziemniaka. I marchewka z wody.
– Ciesz się, że nie z dupy.
– Spróbuj i powiedz, co sądzisz.
– No dobrze. Trzeba dosolić, dopieprzyć, docukrzyć, bo śmietana złagodzi. Nie dopapryczać. I dobrze doczosnkować. Co z tym rondelkiem… O, jest. W zlewie. Brudny. A pamiętasz regułę minutową?
– Czyli jaką?
– Że się od razu sprząta wszystko, czego zrobienie zajmuje do minuty.
– Pamiętam.
– To czemu nie zmyłeś?
– Byłem zajęty wysłuchiwaniem opinii.
– Skoro mamy gotować, to włączę muzyczki.
– Tylko nie żadną niemiecką operę ekspresjonistyczną, bo nam się sosy w rondlach zwarzą.
– Nie. Zapuszczę swoją ulubioną operę Donizettiego.
– Niech zgadnę… Sir Gian Francesco w Etiopii lub coś równie niszowego?
– Annę Bolenę.
– Jak wesoło śpiewają! Czy ktoś umiera?
– Nie, to finał pierwszego aktu.
– Nikt nie umiera? Co to za opera!
– Nie teraz. Później.
– A kto?
– Zgadnij.
– A na co?
– Zgadnij!
– Na pewno była ciężko chora, na gruźlicę?
– Na zdradzicę. Fikcyjną.
– Orrrany, widzieliście tego kolesia w szaliczku?
– Tego, co chodzi z taką wykręconą miną i z tym nosem, jak jakiś Francuz?
– Tak, to ten nadęty, co wygląda, jakby zaraz miał wysrać idealnie foremne croque-monsieur.
– Czy naprawdę dorosły człowiek nie jest w stanie mówić, pisać o małym dziecku bez zdrobniusiania?
– Ciekawe, czy dziecko poza główką, rączkami i serduszkiem ma także nóżki, nereczki, wątróbkę i płucka.
– Jak apetycznie! A do tego móżdżek prosto od rodzicków.
Śniło mi się, że byłem w restauracji z Dorotką, Rabbiem i Magdą Gessler. Ta ostatnia czepiała się kelnerki („Pani skwaśniała i śmierdzi!”), krytykowała potrawy (słusznie, bo sosy zawierały za dużo mąki) i perorowała na temat literatury współczesnej. Ja uparłem się, że muszę zjeść grzyby, więc wcinałem sałatkę z tartej marchewki i surowych kurek. W którymś momencie poszedłem do łazienki i przy okazji z kuchni restauracyjnej zwinąłem jajko na twardo, które następnie zjadłem wraz ze skorupką. Magda Gessler nalegała, że muszę za nie dopłacić trzy złote.
Obudziłem się z lekką niestrawnością.
– Bylebyś nie gryzł.
– Mam nie gryźć?
– Tak. Bez krwi można się obejść.
E: – Wiesz, że – zainspirowana twoim wpisem o carbonarze – postanowiłam sama też zrobić?
M: – Ja też ostatnio zrobiłem. Wyszła mi niewiele lepsza niż znajomemu w tym wpisie.
R: – A z jakiej ty jesteś szkoły?
E: – W jakim sensie?
R: – No bo są dwie szkoły robienia carbonary. W jednej…
M: -… Wolno używać śmietany.
E: – A w drugiej?
M: – W drugiej sos robi się tylko z wody i snobizmu.
– Wczoraj na przyjęciu rozmowa z ciekawą Panią Profesor. Dochodzi Pani Zwykła i w środku dyskusji o konwencji Republikanów mówi: A ja tak może zupełnie inny temat, z innej beczki. Te jajeczka w sałatce. Pytam męża, Władka, co to jest, on mówi, że mocarela. Biorę, nakładam, a to nie mocarela, tylko jajeczka. Takie małe. Aaaa, z przepiórki? On to się na niczym nie zna, ten Władek. Tak z kuchni, że coś bardziej sofistikejtyd. To nie. To dla niego za bardzo sofistykejtyd.
– Na razie jestem z chłopakiem i mnie ogranicza na rzecz rutynowego życia. To tak jak moja koleżanka, a właściwie jej babcia. Miała na nazwisko Kaczorowska czy coś, coś na K, i była w „Mazowszu”, i miała być zajebista, ale poznała faceta, i on powiedział: albo ja albo kariera, to wybrała jego, on potem umarł, a ona co roku na święta, jak gotuje, to śpiewa „kukułeczka kuka”, a rodzina zamyka się w łazience, a ona chodzi i – „Gdzie się wszyscy schowali”?
– Kto nie jadł muffinek?
– Ja nie jadłem.
– To jedzcie te muffinki, nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności.
– Moja dziewczyna w ogóle nie zauważa moich piersi. Pytam: „Czemu nie zauważasz w ogóle moich piersi?”, a ona na to odpowiada: „Bo ja też mam!”, więc tak sobie mówimy, że jak kiedyś będziemy w nędzy i głodzie, to zrobimy sobie z nich piersi z kurczaka.
– Janet Baker jest dla mnie absolutnie niezrównana w tej pieśni. Już w pierwszym wersie wyśpiewuje cały jej charakter, opowiada ten smutek, tę nadzieję na nadzieję.
– To prawda. Ale posłuchaj też sobie wykonania Caballé.
– Nie żartuj, ona nagrała Morgen Straussa?
– Tak, i to kilka razy.
– I może jeszcze zmiksowała te nagrania ze sobą i sprzedawała, do każdej płyty kulka lodów gratis?
– Albo mała paella!
– Wiesz, że Mirella Freni i Pavarotti oboje są z Modeny?
– No co ty, pomyślałbym, że Freni jest z Neapolu, ma taką sosową urodę, jak z reklamu włoskiego fixu do spaghetti.
– Nie, z Modeny są, urodzili się w tym samym roku i mieszkali po sąsiedzku. Ich matki pracowali…
– …Pracowali? W Białymstoku?
– Pracowały w tej samej fabryce. Mieli też tę samą mamkę!
– Niesamowite! Co ona musiała mieć w tym swoim mleku?
– Ocet?
– …No dobra, to ugotujesz makaron, okej?
– Mówiłeś, że chcesz z ryżem.
– Gdzie tam z ryżem. Mówiłem: cukinię i bakłażana z makaronem.
– Nie, powiedziałeś: kukurydzę i bakłażana z ryżem.
– Oboże, naprawdę? I ze śmietaną…! Nie zastanowiło cię to?
– Zastanowiło… Ale mówiłeś, że dawno czegoś takiego nie jadłeś, więc stwierdziłem, że masz to przećwiczone…
– Czy to już jest Alzheimer?
– Może być. To przez te słodziki.
– Ty i te twoje dietetyczne mądrości. Może jeszcze mam pijać koktajl z sałaty?
– Nie zaszkodziłoby ci. Łykasz tabletki, to mógłbyś pić, lepiej przyswajalne źródło magnezu czy potasu.
– Na co komu sałata? Z tego nic nie ma. Wysoka zawartość żelaza to przebrzmiały mit. Ja rozumiem, te ziarenka to zawierają witaminy, ale sałata?
– Sałata daje dużo energii.
– No tak, pewnie dlatego górnicy zamiast kanapek z boczkiem na szychtę biorą główkę sałaty.
– O, nie wiem… Mam! Zawiera błonnik i się powoli trawi, i to jest korzystne.
– Ja błonnika więcej nie potrzebuję, nie mam tego rodzaju problemów.
– Każdemu się przyda.
– Mi by się nie przydało. Jest dobrze, a lepsze byłoby tu zdecydowanie gorsze. No dobrze, a co z moim Alzheimerem?
– Może powinieneś brać na pamięć to… No to, czego nazwę zawsze zapominam.
– Postaram się pamiętać.
– Nie śmiej się ze mnie, że nie pamiętam, to jest dziwna nazwa.
– Tak, zresztą to i tak nie działa.
– Nie działa? No, to i tak nie ma jej po co pamiętać.