– Śpiewa, jakby miał jaja powiązane drutem kolczastym.
– Tak, ale już od jakiegoś czasu i byłby tym strasznie znudzony.
– Śpiewa, jakby miał jaja powiązane drutem kolczastym.
– Tak, ale już od jakiegoś czasu i byłby tym strasznie znudzony.
– To, co mnie kiedyś strasznie podniecało, już mnie nudzi, dlatego od kilku miesięcy to ja jestem na górze.
– Dla mnie to całkiem naturalny rozwój spraw.
– No, nie jestem do końca przekonany. Kumpel mi napisał, że te sprawy seksualne idą już o tyle za daleko, że kolejnym etapem będzie posadzenie sobie w penisie rzeżuchy.
– Toż to czysta natura, bio-eko i w ogóle!
– Chapanie takiej dzidy to czysta eksplozja weganizmu.
– No, i wtedy nie ma kanibalizmu.
– I wszyscy szczęśliwi.
– I bozia nieobrażona.
– Matkobosko, czyli geje mają przewagę nad hetero!
– Nadmierne przywileje. I jeszcze im mało!
– Byłem w kinie na trzyipółgodzinnym rosyjskim filmie, w którym nic się nie działo.
– Wyszedłeś?
– Nie miałem jak. Siedziałem w środku rzędu.
– To co zrobiłeś?
– Śmiałem się.
– Czemu?
– Z nudy. A potem płakałem.
– Ze wzruszenia?
– Bo nie mogłem wyjść.
– Patrz, Taruskin cytuje noblistę in spe!
– Niemożliwe! I co pisze?
– Przytacza jego słowa, według których artyści w krajach Zachodu mieli być „pożywką dla garści znudzonych ekspertów”…
– Jak zabawnie brzmiały one w ustach kogoś, kto nie dość, że sam jest pożywką dla garści znudzonych ekspertów, to jeszcze zapychaczem dla grona złudzonych akolitów…
– Ojej, ten program, który oglądany w internecie trwa 40-50 minut, w telewizorze trwa ponad półtorej godziny!
– No popatrz. Ludzie, którzy oglądają telewizję w telewizji, muszą mieć baaardzo dużo czasu…
– Widziałeś sztuczne fiołki? Temat lekcji: „Jak rozpoznać złą poezję. Analiza wierszy Wojciecha Wencla oraz późna twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza”.
– Ja proponuję taki temat: „Jak rozpoznać chałturzystę odcinającego kupony od dawnej twórczości i międlącego wciąż to samo z coraz mniejszym polotem. Omów na przykładzie «Sztucznych Fiołków»”.
– W tamtym spektaklu siedziało.
– Co się działo?
– Wszystko.
– A co konkretnie?
– No nic nie działało, nuda, bezruch.
– To dlaczego mówisz, że się działo?
– Bo siedziało. Jak raz siadło, to już nie wstało.
– Rany boskie, kto wytrzyma cały koncert złożony tylko z utworów Varèse’a i Zappy?
– Może berlińskie cioty na to lecą?
– No, może tak, to mogą być supersnobki.
– Albo wietrzą okazję – skoro będzie taka nuda, to cała sala odpali Grindra…
– Dobrze mi robią takie koncerty, jak ten z „Porami roku” Głazunowa albo „Rozamundą” Schuberta.
– Naprawdę?!
– No. Dzięki nim poznaję utwory, których nie chcę usłyszeć nigdy więcej.
– A wiesz, że nie wiem, co to są piargi?
– Poważnie?
– No nie wiem. Wiem, że są żleby i piargi. Limba i kosodrzewina.
– To są takie…
– Nic mnie to nie obchodzi! Dość tego absurdu polskiej szkoły. Za późno, dwadzieścia lat za późno. A do tego boksyty. Wiesz co to są boksyty?
– Nie wiem.
– No właśnie. Olimpiady z geografii, kucie, szczucie i wszystko, i wykute masz na mapce, gdzie te cholerne boksyty. I co z tego? Gówno wielkie z tego.
– To coś z żelazem chyba…
– Nie z żelazem, sprawdziłem sobie, dziesięć lat po skończeniu szkoły sobie sprawdziłem, się dowiedziałem, co to są te pieprzone boksyty. Krasy, uedy, wadisy i golfsztromy. Belfry z błędnym wzrokiem, zonanizowane tym bełkotem, otępiałe, kiedyś z pylicą płuc od kredy w powietrzu, dziś na haju od tych markerów do tablic, całe w niezdrowych rumieńcach na punkcie zmieniających się granic i procentów wydobycia błota z bagna w piątym świecie, ze stolicami państw świata klekoczącymi w pustej przestrzeni między uszami, z rocznikiem statystycznym na pulsującym podołku, z najdrobniejszymi dziurami na mapie polski za paznokciami, zaimpregnowane tymi pierdołami – i nie widzą, że my nic nie wiemy, nic nie rozumiemy, i też impregnujemy się tą ich zwiędłotą, tępotą, miernotą, i mechanicznie powtarzamy te terminy, które same z siebie są tak biedne, tak pegieerowskie, socrealistyczne, tak siłaczkowe, że nic tylko do ziemianki i żryć kartofli. „Uzupełnij mapkę, zaznacz pierdzirzeczkę, smródkę zapyziałą między Zadupiem a Wypizdowiem, i oznacz długość i szerokość”, i bezdenną płytkość oznacz. Piargi i boksyty, kurwa, tyle lat w szkole, a ja latami nie wiem i nie wiem, co to są te piargi i boksyty, jak krew w piach, zaiwaniają, ględzą o tym, piargi, boksyty, boksyty, piargi, te baby, dziady od geografii, jęczą, nudzą, piardżą. I tyle z tego.
– I są jeszcze namorzyny…
– Czy Mozart napisał jakieś trio?
– Chyba nie. Pewnie nie było go na lekcji, gdzie omawiano liczby nieparzyste.
– Ale kwintet napisał.
– Bo myślał, że to kwartet, ale źle policzył.
– A taki Schubert to był prymusem – do nonetu zrobił! Musiał nie opuścić żadnej lekcji.
– Możliwe. Przeważnie bywa równie interesujący co kujon, który ma sto procent obecności i tyle polotu co wypchany myszołów w pracowni biologicznej.
– Wiesz co, okazuje się, że Mozart jednak napisał tria, i to z dziesięć.
– Pewnie przez sen.
– Jedno nawet w tonacji mollowej, ale nieukończone.
– Nie zniósł tak długiego kontaktu z tonacją niedurową. Pewnie dlatego pisanie rekwiem go zabiło.
– La, la, la, la, la – la – laaaa!
– Ślicznie! Co to?
– A cały dzień dzisiaj układają mi się takie melodyjki. Mógłbym być kompozytorem klasycystycznym.
– Wtedy to każdy mógł być kompozytorem. Jak ktoś w osiemnastym wieku w ogóle umiał w Polsce czytać i pisać, to zwykle niestety nie mógł się powstrzymać przed jakąś formą twórczości, i my to teraz musimy czytać i tego słuchać.
– To jedna z możliwości tego, jak wygląda piekło: przegrzany teatr, gadający sąsiedzi i opera Mozarta grana bez końca. Nie, w sumie wystarczy raz.
– Denne libretto, ten sam schemat powtarzany w kółko co kwadrans, i skończyć się nie może, przynajmniej o jeden akt za długie.
– Kiepska tragedia ma tę zaletę, że bywa przynajmniej śmieszna, ale kiepska komedia to prawdziwy dramat, bo nawet się pośmiać nie można.
– He’s a real jaw breaker!
– So big or so dull?
– Co za nudziarz.
– Przestań! On ma skończone dwa fakultety!
– To już rozumiem, czemu jest taki zero-jedynkowy.
– No i co po tej Idzie? Parę ładnych kadrów i dobrzy aktorzy, o ile akurat słychać, co mówią. I tyle.
– Ładne zdjęcia, to prawda.
– Ale to za mało jak na cały film. I ten morał, że przeczysta nowicjuszka, zakosztowawszy rozkoszy ziemskiego życia, wraca jednak do boga. Maszerując w habicie przez kartoflisko przy akompaniamencie Ich ruf zu dir, Herr Jesu Christ w tempie defiladowym.
– Najwyraźniej ta transkrypcja fortepianowa, chyba Busoniego, to jest aktualnie taki kawałek Bacha, który obowiązkowo musi być w filmie. A najciekawszy wątek, czyli sędzia, ucięty – ex machina. A przecież ona powinna się zaangażować w sprawę restytucji…
– Śmiech śmiechem, ale to jest denne, że ją tak uśmiercili bez wyjaśnień.
– Wygodne. Zamiast prowadzić i konsekwentnie budować postać, zrzuca się to na widza. Żeby on załatwił to za twórcę.
– To bardzo przemyślne. Bo jak się człowieka w coś wciągnie, jak się odbiorca zaangażuje, to wcześniej czy później zacznie mu się podobać. I to wcale nie dzieło, nie; tylko własna aktywność odbiorcy, jego twórcza działalność zamiast działalności twórczej autora.
– Na semiscenicznym wykonaniu Così fan tutte słuchacze ciągle wybuchali nieuzasadnionym śmiechem przy najsuchszych dowcipach i najbardziej sztampowych aluzyjkach. Widać publiczność – mogąc „legalnie” się zaśmiać w tak zwanym bardzo poważnym miejscu – jest gotowa z byle czego zarechotać się na śmierć.