Archives for posts with tag: nuda

– Śpiewa, jakby miał jaja powiązane drutem kolczastym.

– Tak, ale już od jakiegoś czasu i byłby tym strasznie znudzony.

– To, co mnie kiedyś strasznie podniecało, już mnie nudzi, dlatego od kilku miesięcy to ja jestem na górze.

– Dla mnie to całkiem naturalny rozwój spraw.

– No, nie jestem do końca przekonany. Kumpel mi napisał, że te sprawy seksualne idą już o tyle za daleko, że kolejnym etapem będzie posadzenie sobie w penisie rzeżuchy.

– Toż to czysta natura, bio-eko i w ogóle!

– Chapanie takiej dzidy to czysta eksplozja weganizmu.

– No, i wtedy nie ma kanibalizmu.

– I wszyscy szczęśliwi.

– I bozia nieobrażona.

– Matkobosko, czyli geje mają przewagę nad hetero!

– Nadmierne przywileje. I jeszcze im mało!

 

– Partytura Billy’ego Budda jest jakaś taka dziurawa. Jak firanka i to jeszcze pogryziona przez mole.

– Ale to firanka od oficjalnego dostawcy jej królewskiej mości nader miłościwie mu panującej Elżbiety „Hajlowałam za młodu” II.

– Więc może to pozostałe corgi mu pogryzły nuty?

– A wiesz, że on to dziergał przez półtora roku?

– Z czego pewnie rok zajęło mu przebrnięcie przez opowiadanie Melville’a…

– Byłem w kinie na trzyipółgodzinnym rosyjskim filmie, w którym nic się nie działo.

– Wyszedłeś?

– Nie miałem jak. Siedziałem w środku rzędu.

– To co zrobiłeś?

– Śmiałem się.

– Czemu?

– Z nudy. A potem płakałem.

– Ze wzruszenia?

– Bo nie mogłem wyjść.

 

 

– Patrz, Taruskin cytuje noblistę in spe!

– Niemożliwe! I co pisze?

– Przytacza jego słowa, według których artyści w krajach Zachodu mieli być „pożywką dla garści znudzonych ekspertów”…

– Jak zabawnie brzmiały one w ustach kogoś, kto nie dość, że sam jest pożywką dla garści znudzonych ekspertów, to jeszcze zapychaczem dla grona złudzonych akolitów…

 

 

 

– Czyli koleżanka Wysocka – „cukier w normie”. Ech, nuuuuuudaaaa…

– Cukier! Dobre sobie. Kawior, panie kochany, kawior w normie.

– Ojej,  ten program, który oglądany w internecie trwa 40-50 minut, w telewizorze trwa ponad półtorej godziny!

– No popatrz. Ludzie, którzy oglądają telewizję w telewizji, muszą mieć baaardzo dużo czasu…

 

 

– Widziałeś sztuczne fiołki? Temat lekcji: „Jak rozpoznać złą poezję. Analiza wierszy  Wojciecha Wencla  oraz późna twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza”.

– Ja proponuję taki temat: „Jak rozpoznać chałturzystę odcinającego kupony od dawnej twórczości i międlącego wciąż to samo z coraz mniejszym polotem. Omów na przykładzie «Sztucznych Fiołków»”.

 

 

– W tamtym spektaklu siedziało.

– Co się działo?

 – Wszystko.

– A co konkretnie?

– No nic nie działało, nuda, bezruch.

– To dlaczego mówisz, że się działo?

– Bo siedziało. Jak raz siadło, to już nie wstało.

– Rany boskie, kto wytrzyma cały koncert złożony tylko z utworów Varèse’a i Zappy?

– Może berlińskie cioty na to lecą?

– No, może tak, to mogą być supersnobki.

– Albo wietrzą okazję – skoro będzie taka nuda, to cała sala odpali Grindra…

 

 

– Dobrze mi robią takie koncerty, jak ten z „Porami roku” Głazunowa albo „Rozamundą” Schuberta.

– Naprawdę?!

– No. Dzięki nim poznaję utwory, których nie chcę usłyszeć nigdy więcej.

– A wiesz, że nie wiem, co to są piargi?

– Poważnie?

– No nie wiem. Wiem, że są żleby i piargi. Limba i kosodrzewina.

– To są takie…

– Nic mnie to nie obchodzi! Dość tego absurdu polskiej szkoły. Za późno, dwadzieścia lat za późno. A do tego boksyty. Wiesz co to są boksyty?

– Nie wiem.

– No właśnie. Olimpiady z geografii, kucie, szczucie i wszystko, i wykute masz na mapce, gdzie te cholerne boksyty. I co z tego? Gówno wielkie z tego.

– To coś z żelazem chyba…

– Nie z żelazem, sprawdziłem sobie, dziesięć lat po skończeniu szkoły sobie sprawdziłem, się dowiedziałem, co to są te pieprzone boksyty. Krasy, uedy, wadisy i golfsztromy. Belfry z błędnym wzrokiem, zonanizowane tym bełkotem, otępiałe, kiedyś z pylicą płuc od kredy w powietrzu, dziś na haju od tych markerów do tablic, całe w niezdrowych rumieńcach na punkcie zmieniających się granic i procentów wydobycia błota z bagna w piątym świecie, ze stolicami państw świata klekoczącymi w pustej przestrzeni między uszami, z rocznikiem statystycznym na pulsującym podołku, z najdrobniejszymi dziurami na mapie polski za paznokciami, zaimpregnowane tymi pierdołami – i nie widzą, że my nic nie wiemy, nic nie rozumiemy, i też impregnujemy się tą ich zwiędłotą, tępotą, miernotą, i mechanicznie powtarzamy te terminy, które same z siebie są tak biedne, tak pegieerowskie, socrealistyczne, tak siłaczkowe, że nic tylko do ziemianki i żryć kartofli. „Uzupełnij mapkę, zaznacz pierdzirzeczkę, smródkę zapyziałą między Zadupiem a Wypizdowiem, i oznacz długość i szerokość”, i bezdenną płytkość oznacz. Piargi i boksyty, kurwa, tyle lat w szkole, a ja latami nie wiem i nie wiem, co to są te piargi i boksyty, jak krew w piach, zaiwaniają, ględzą o tym, piargi, boksyty, boksyty, piargi, te baby, dziady od geografii, jęczą, nudzą, piardżą. I tyle z tego.

– I są jeszcze namorzyny…

 

 

 

 

– Czy Mozart napisał jakieś trio?

– Chyba nie. Pewnie nie było go na lekcji, gdzie omawiano liczby nieparzyste.

– Ale kwintet napisał.

– Bo myślał, że to kwartet, ale źle policzył.

– A taki Schubert to był prymusem – do nonetu zrobił! Musiał nie opuścić żadnej lekcji.

– Możliwe. Przeważnie bywa równie interesujący co kujon, który ma sto procent obecności i tyle polotu co wypchany myszołów w pracowni biologicznej.

– Wiesz co, okazuje się, że Mozart jednak napisał tria, i to z dziesięć.

– Pewnie przez sen.

– Jedno nawet w tonacji mollowej, ale nieukończone.

– Nie zniósł tak długiego kontaktu z tonacją niedurową. Pewnie dlatego pisanie rekwiem go zabiło.

 

– La, la, la, la, la – la – laaaa!

– Ślicznie! Co to?

– A cały dzień dzisiaj układają mi się takie  melodyjki. Mógłbym być kompozytorem klasycystycznym.

– Wtedy to każdy mógł być kompozytorem. Jak ktoś w osiemnastym wieku w ogóle umiał w Polsce czytać i pisać, to zwykle niestety nie mógł się powstrzymać przed jakąś formą twórczości, i my to teraz musimy czytać i tego słuchać.

– To jedna z możliwości tego, jak wygląda piekło: przegrzany teatr, gadający sąsiedzi i opera Mozarta grana bez końca. Nie, w sumie wystarczy raz.

– Denne libretto, ten sam schemat powtarzany w kółko co kwadrans, i skończyć się nie może, przynajmniej o jeden akt za długie.

– Kiepska tragedia ma tę zaletę, że bywa przynajmniej śmieszna, ale kiepska komedia to prawdziwy dramat, bo nawet się pośmiać nie można.

– Kawai czy Fazioli – i tak równo boli.

– Steiway czy Yamaha – i tak jest bardacha.

– He’s a real jaw breaker!

– So big or so dull?

– Co za nudziarz.

– Przestań! On ma skończone dwa fakultety!

– To już rozumiem, czemu jest taki zero-jedynkowy.

– No i co po tej Idzie? Parę ładnych kadrów i dobrzy aktorzy, o ile akurat słychać, co mówią. I tyle.

– Ładne zdjęcia, to prawda.

– Ale to za mało jak na cały film. I ten morał, że przeczysta nowicjuszka, zakosztowawszy rozkoszy ziemskiego życia, wraca jednak do boga. Maszerując w habicie przez kartoflisko przy akompaniamencie Ich ruf zu dir, Herr Jesu Christ w tempie defiladowym.

– Najwyraźniej ta transkrypcja fortepianowa, chyba Busoniego, to jest aktualnie taki kawałek Bacha, który obowiązkowo musi być w filmie. A najciekawszy wątek, czyli sędzia, ucięty – ex machina. A przecież ona powinna się zaangażować w sprawę restytucji…

– Śmiech śmiechem, ale to jest denne, że ją tak uśmiercili bez wyjaśnień.

– Wygodne. Zamiast prowadzić i konsekwentnie budować postać, zrzuca się to na widza. Żeby on załatwił to za twórcę.

– To bardzo przemyślne. Bo jak się człowieka w coś wciągnie, jak się odbiorca zaangażuje, to wcześniej czy później zacznie mu się podobać. I to wcale nie dzieło, nie; tylko własna aktywność odbiorcy, jego twórcza działalność zamiast działalności twórczej autora.

 

 

 – Na semiscenicznym wykonaniu Così fan tutte słuchacze ciągle wybuchali nieuzasadnionym śmiechem przy najsuchszych dowcipach i najbardziej sztampowych aluzyjkach. Widać publiczność – mogąc „legalnie” się zaśmiać w tak zwanym bardzo poważnym miejscu – jest gotowa z byle czego zarechotać się na śmierć.

 

 

%d blogerów lubi to: