– I jak się masz po tych operacjach oczu?
– Teraz to ja wszystko widzę. Mógłbym odrzucić kule i iść!
– I jak się masz po tych operacjach oczu?
– Teraz to ja wszystko widzę. Mógłbym odrzucić kule i iść!
– Dasz radę to przeczytać?
– Z tej odległości? Żartujesz! Nie te lata.
– Oj tam. Ja wprawdzie przeczytam, ale gdyby ktoś mnie to przeczytał na głos, tobym nie dosłyszał.
Ogólne zmęczenie i lekkie zmulenie – gratis pod koniec tygodnia i roku.
Towarzystwo podejrzanie atrakcyjnego kolesia, który sam z siebie do ciebie podchodzi – potencjalnie opłacalne.
Padające z jego ust stwierdzenie (po kwadransie rozmowy), że jest bez okularów i ledwo widzi – bezcenne.
– A co to za drzewko?
– Wierzba przecież płacząca.
– A czemu ona płacze na żółto?
– Bo ma zapalenie spojówek. A gdyby na zielono, toby cię nie zdziwiło?
– Bo to taki naturalny kolor.
– Dla łez?!
– Dla drzewka.
– Jak byłem mały, to miałem leniwe oczko, i żeby mi lepiej widziało, matka zaklejała mi to lepsze i zmuszała to patrzenia tym gorszym. Włączała mi telewizję i mówiła, żebym oglądał. Ale ja tym gorszym okiem nie widziałem, więc podglądałem tym lepszym. I jak mnie przyłapała, to krzyczała i wyłączała telewizję, a ja płakałem. Miałem beznadziejne dzieciństwo.
– Do dzieła! Świat stoi przed otworem!
*
– Nie chlastać mi się tu.
– Czym?
– Wargami.
– Sromowymi?
– Homo, sromo, nie wiadomo!
– Emo?
– Emo to przy nich lux torpeda.
*
– Ej, co wy wyprawiacie?
– Znasz nas dość długo, by patrzeć na to przez różowe okulary 3D.
– A jakie to są 3D?
– Trzy razy „dupa”.
*
– Angielski jest na trzeźwo dla mnie bardzo łatwiej.
– A wiecie, że ja mam jedną babcię Chinkę?
– Serio?
– Poważnie. I na dodatek całkiem ślepą!
– Pewnie wszyscy mówicie: „Babciu, to trzeba sobie okulary kupić!”, ale tak naprawdę to ona widzi, tylko się tak mruży…
– Wróciłem do ćwiczenia jogi.
– Jogi? Tak po azjatycku?
– Nie, nie, ja nie znoszę Chińczyków i wszystkich tych skośnych.
– Ja w sumie też.
– Naprawdę?
– Prawie naprawdę, a ty?
– Nie no, ja to tak z przymrużeniem oka.
– Czuję, że dzisiaj z moją robotą będzie zabawnie.
– A dlaczego?
– Bo na tej półce naprzeciwko stoi książka, dość gruba, w żółtej okładce z czarnym napisem, który przeczytałem „POZYTYWIZM”. A teraz widzę, że on jest do góry nogami i w przeciwnym kierunku, i tak naprawdę tam jest napisane „SZYMANOWSKI”.
– Koc też wyjmę, będzie oprzonko pod plecy.
– Właśnie, jak ty nazwałeś poszewkę od swojej ulubionej mojej poduszki? Tę od „flaczka”?
– Wywłoczko.
– Oprzonko, wywłoczko, to co ty jeszcze tam masz?
– Chore oczko.
– Coś mnie tu boli w tym oku, jakaś gradówka, niedajboże.
– Ale przynajmniej nie masz tików nerwowych.
– Spójrzmy sobie prawdzie w oczy.
– Muszę odsunąć twarz, nie widzę cię z tak bliska.
– Ja widzę twoją doskonale.
– Fajnie ci, że jesteś ślepy, bo się nie musisz odsuwać.
Około dwóch tygodni temu kupiłem zestaw przyzwoitych serów – camembert oraz brie de caractère, bezkompromisowo francuskich, nie po polsku złagodzonych. I, och, charakteru im odmówić nie można. Czuć je było już wówczas, gdy przezornie zamykałem je w szczelnym w swoim mniemaniu pudełku i wstawiałem do lodówki. Przydadzą się do jakiegoś wina czy coś, pomyślałem. Okazji na wino nie było, więc leżały tak, leżały, z terminem do końca grudnia. I śmierdziały coraz bardziej mimo umieszczenia w pojemniku, a ja czułem rosnący dyskomfort przy otwieraniu lodówki.
Trzeba zjeść, przekonywałem samego siebie, przecież zawsze przestają wonieć wraz z pierwszym kęsem. Ale jakoś się nie składało i nie zjadało. Kupiłem nawet wino, żeby miały czemu towarzyszyć; wino wypiłem, serów nie zjadłem. Ba, nabyłem specjalny nóż, co miało mnie sprowokować do konsumpcji wedle wszelkich reguł, a nawet z pewną pompą i dumą wynikającymi z podwójnie właściwego postępowania: nie dość, że wreszcie zjadłbym te sery, to jeszcze pokrojone lege artis. Nic to nie dało. Potem na dwa dni wybawił mnie wyjazd. Wróciwszy, posprzątałem zastępczo kuchnię (i rzutem na taśmę łazienkę, od umycia okien powstrzymując się cudem i z trudem), ale to nie ona była źródłem problemu, a zatem sprzątanie pomóc nie mogło.
Zacząłem się bać zaglądać do lodówki, zjadłem dwa razy na mieście, żeby nie musieć gotować, co wiązałoby się z wielokrotnym otwieraniem ustrojstwa na oścież. Po mleko do kawy sięgałem, lekko uchylając drzwiczki i natychmiast je zamykając. Napoje zimne, które lubię naprawdę schłodzone, trzymałem na zabudowanym balkonie i doprawiałem lodem z osobnego zamrażalnika. Pudełko urosło w mojej głowie do rozmiarów grobowca Agamemnona, a idea zdejmowania zeń wieczka i oceniania przydatności serów do spożycia majaczyła złowrogo na horyzoncie, jakby w grę wchodziła co najmniej ekshumacja masowych mogił.
Jaka historia, taki finał. Otworzyłem lodówkę, tyleż przewidująco co odruchowo wstrzymując oddech, wyjąłem pudełko, ściągnąłem nakrywkę, sprawdziłem, czy sery na pewno nie są już po terminie (co usprawiedliwiałoby ich natychmiastowe wyrzucenie do śmieci i bezzwłoczne wyniesienie worka), a stwierdziwszy ich nominalną przydatność, rozpakowałem. Wyglądały doskonale, smakują dokładnie tak, jak można było z łatwością przewidzieć – znakomicie. Zapach przestał mi przeszkadzać, gdy tylko przełknąłem pierwszy kawałek.
W tej opowieści nie byłoby niczego niezwykłego: niejeden staje się zakładnikiem sprzętu domowego czy czegokolwiek w sumie, co ożywia i obdarza mocą magiczną ze względu na swój brak odwagi, organizacji czy zdolności decyzyjnej. A robienie wszystkiego, byle tylko nie pozbyć się łatwego do rozwiązania problemu, jest tak powszechne, że w zasadzie ledwie rzuca się w oczy, zwłaszcza że bywa niekiedy całkiem twórcze, a przez to pożyteczne. Rzecz jednak w tym, że nie zjadłem tych serów do końca, bo to za dużo na jeden posiłek, a są zdecydowanie za dobre, żeby je wyrzucić…
Cóż mi zatem pozostaje? Zamknę je w szczelnym pudełku i wstawię do lodówki. Nóż mam, pozostaje tylko kupić wino.
– A ty co masz?
– Z czym?
– Z oczami, wady?
– Zalety!
Widząc z bliska, widzę naprawdę. Widząc z daleka, nie widzę nic.
[znajomy o swojej wadzie wzroku]
Znajomy, by zakomunikować, że chyba zrobiła mu się gradówka pod powieką:
– A widać moje oko kaprawe?