– Ale o co chodziło?
– O to, o co poszło.
– Ale o co chodziło?
– O to, o co poszło.
– Słownik w telefonie zaczyna mi tworzyć poezję: „Dla mnie to nie jest, to dla nas, w tym roku na terenie całej masy mięśniowej, i tak się zastanawiam nad morzem w górach…”
– O, prawie jak nowe tomy co poniektórych poetów, tylko za mało trudnych słów.
– „Zaiste nie ma problemu z ich strony. A czas kiedy to się stało w sumie ponad nami i tak się stało”.
– Nie, chodzi bardziej o słowa typu „postmodernistyczna transgresja hiperrealizmu”.
– Mam nowy telefon. W nim słownik myśli inaczej, ale też ciekawie: „Hiperrealizm nie jest tak jak jest to co się stało z tego powodu w sumie nie ma co liczyć na fachową obsługę klienta”.
– Pełna zgoda. Nie ma co liczyć. Chyba że liczyć wyrazy uznania. Klasyczny postmodernizm: nie ma treści, są tylko komentarze. Jest recepcja. Taka recepcja bez hotelu.
– Postmodernistyczna to się jeszcze bardziej dzieje z moim chłopakiem.
– Co?
– Słownik zasugerował chłopaka, zasugerował to co wszyscy znajomi odradzają.
– I co z tym chłopakiem?
– Nic. To wszystko napisał słownik.
– Postanowiliśmy nie przynosić pracy do domu…
– Oj, to świetny pomysł!
– …Więc zaczęliśmy mieszkać w pracy.
– Złabość niekiedy rodzi faktyle. Człowiek nienatrzeźwiały, a niekiedy i skętny, uprawia nocnowłóctwo, psotkania, rzycie pciowe. Występują desirrhoea i kogucia ślepota. Aż po którejś nocy kupały, po którymś 29-ym lutego wszystko się robi glebiste. Nie w głowie fekanie; lafajety głęboko w szafie, gwizd zwisa na kwintę zmniejszoną. I potem codziennie jest już tylko wieczne po wczoraju. A księżyc to nadal placebo.
————————————————-
* W rozszyfrowaniu niniejszego komunikatu, który chyba i tak jest dość jasny, pomóc może słowniczek mrówkodzika.
– Dziwne, że się można kłócić o takie drobne rzeczy.
– Najwyraźniej wcale nie są drobne. O faktycznym kalibrze problemów nie przesądza ich powszechna kwalifikacja, tylko ich skutki w danej sytuacji.
– Jedna pielęgniarka mi powiedziała, że w paszczy mamy tyle bakterii, że w odbycie tyle nie ma.
– No tak, bo na dupie nosimy majtki, a na twarzy nie.
– Nie śpiewajcie ze mną, ja w chórze nie umiem. Jestem urodzoną solistką.
– Z nami nie zaśpiewasz tego duetu?
– Ale jak to, duet we trzy?
– We dwie, bo ty śpiewasz z plejbeku.
– Ja nie wiedziałam, że śpiewam z plejbeku, bo nie znam obcych wyrazów!
– Te stwory z twojego zdjęcia mają miny jak z rycin Jana Krzysztofa Kluka.
– Nie zwróciłem na to uwagi, ale masz rację.
– Ale chyba źrenice to raczej innego kształtu powinny mieć? Bo teraz wyglądają jak futro z lisa wyjedzone do cna przez mole…
– No widać, że są tym faktem zdziwione.
– Popatrz, kto do mnie napisał, i to dosłownie w tej chwili: „moin moin süßer grüße aus heide sendet dir dirk!!”.
– Jaka, kurwa, Heide? Jak „moin”, to jakaś na północy pewnie.
– Też nie wiem. Może jakaś kurwa imieniem Heidi?
– Myślę, że chodzi o Lüneburger Heide, ale możesz na wszelki wypadek dopytać. „Welche, kurwa, Heide?”.
– Zaprawdę, wolę nie pytać. Możesz się domyślić, co za typ. Nie musiałem nawet zaglądać na profil, żeby wiedzieć, że to jakiś pięćdziesięcioletni brzuchaty niemiecki zbok. Poczułem się jak zmolestowany gastarbeiter.
– Pewnie taka gruba, niedomyta meduza z mackami.
– Tak, tyle chociaż dobrze, że bardzo wysoka, więc mnie to chyba razi.
– Razi cię bardzo wysoka? Powiem Wehwaltowi.
– „Mniej to chyba razi”, miało być. Ale wyszło zabawnie.
– Aaa, rozumiem. To nie powiem.
– Pracujesz?
– Zaraz będę. Teraz czytam o narządzie. Lemieszowym.
– A, jest taki narząd.
– O, słyszałeś o nim. Wiesz gdzie?
– Nie na członku?
– Hm, brzmi ciekawie. No dobra, a jak myślisz – do czego służy?
– Nie wiem. Coś… Łączy? Coś dzieli?
– A jaki jest?
– Mały.
– Czemu?
– Bo najwyraźniej większy jest niepotrzebny.
– Proszę nie rozmawiać, spektakl już trwa.
– Pan nie zrozumiał w ogóle konwencji…
– Proszę nie gadać i już.
– Ale to jest opera buffa!
– Pamiętasz symbolicznego samotnego ziemniaka, którego znaleźliśmy na ulicy w naszą pierwszą, niezbyt udaną rocznicę, co leżał potem na parapecie miesiącami, jako memento? Zasadziliśmy go i zobacz, jaki wielki wyrósł!
– Nigdy nie widziałam takiego wielkiego ziemniaka! Ale ten czas leci… Ani się obejrzysz, a tu ziemniaki rosną. I one urodzą dzieci, i to będzie neverending story.
– Tak, zjemy te bulwy, to będzie skonsumowanie małżeństwa. I znowu zasadzimy. No, mam nadzieję, że coś z tego wyniknie.
– Tiaa… Z miłości ziemniaki wynikają.
– Ja mam problemy z zapamiętywaniem imion…
– Każdy ma przecież jakoś na imię, więc po cholerę to pamiętać!
– Zagrajmy w karteczki na czole.
– O nie! Nie gram w to. Ostatnio jak graliśmy i miałem do odgadnięcia Jarocką, to ona zaraz potem umarła.
– Ona już długo umierała, bo miała raka.
– Myśmy też długo grali…
– A ty z kiedy jesteś?
– Z września.
– To wiele wyjaśnia.
– A jeszcze więcej zaciemnia. Jak dobry makijaż.
– Wyjaśnia. Wyjaśnią tą ciemność.
– O, Marta znowu hałasuje na górze.
– Jaka Marta?
– Duch Marty.
– Duch? Hm… My też przedwczoraj słyszeliśmy jakieś hałasy. Baliśmy się pójść i sprawdzić. Stwierdziliśmy, że jak to jakiś zbrodzień, to zjemy kolację do końca, a potem wyjdziemy na spacer, żeby miał spokojnie czas się ewakuować.
– Mówię wam, to duch Marty.
– No dobrze, ale dlaczego akurat Marty?
– Bo jak wołam „Marta, uspokój się!”, to się uspokaja.
– 30 to jednak nie jest nowe 20. Starzeję się i ogólnie konformizuję. Przestawiłem w Wordzie interlinię z 1,15 na 1,5. Pora umierać.
– Ja zrobiłem odwrotnie, ale dowodzi to tego samego, ponieważ dopiero niedawno zauważyłem, że można ustawić 1,15. Grube tysiące stron wklepanych w Wordzie, a tu zdziwko, dziadu. Tak, 30 to nie jest nowe 20.
– Albowiem wydaje mi się, że za naszych czasów interlinii 1,15 jeszcze nie było. Było tylko 1 i 1,5 do wyboru. 1,15 wprowadzono w jakiejś późniejszej aktualizacji.
– O której z pewnością uczą w gimnazjum…