– Umówiliśmy się już na 25 grudnia.
– Ooo, to akurat na jorcajt Birgit Nilsson!
– Umówiliśmy się już na 25 grudnia.
– Ooo, to akurat na jorcajt Birgit Nilsson!
– Padłem wczoraj spać o 21.00 jak jakiś dziadzio. Zbliżają się moje 25. urodziny i czuję się stary.
– Fakt, że w wieku 25 lat czujesz się stary, to najlepszy dowód na to, że jesteś jeszcze bardzo młody!
– A ty jesteś Żydem?
– Niestety nie.
– Czemu niestety?
– Bo i tak mam po tym wszystkim traumę, ale bez sedna.
– Jak szedłem tutaj, to mnie mijała jakaś kobieta koło czterdziestki, normalnie wyglądająca, i spytała, skąd mam tego żonkila przypiętego. Więc tłumaczę, że obchody były. Ona pyta jakie obchody. To odpowiadam z lekkim zdziwieniem, że rocznica powstania w Getcie, nieopodal POLIN-u. Ona na to, że tam kiedyś pracowała, ale teraz nie jest na bieżąco.
– Mogła jeszcze zapytać „A kiedy urządzacie wigilię? Dwudziestego czwartego grudnia? Aha, znaczy jeszcze przed świętami. Może i słusznie.”
– Bo wiesz, La Valse Ravela ma program literacki. To pary, które tańczą walca i co rusz nikną we mgle…
– To nie jest program literacki, tylko wynurzenia afektowanego nastolatka, który się za dużo masturbuje, głównie własną rzekomą zajebistością.
– No, to dokładnie sedno kultury francuskiej!
– Czy jutro aby nie są urodziny Inge Borkh?
– Ale to są urodziny urodzin, czy urodziny śmierci?
– Urodzin, ona żyje!
– Qué no daría yo por empezar de nuevo.
– Me quedaría yo.
Que no daría yo, por empezar de nuevo,
a pasear por la arena de esa playa blanca.
Que no daría yo, por escuchar de nuevo
esa niña que llega tarde a casa.
Y escuchar ese grito de mi madre
pregonando mi nombre en la ventana
mientras yo deshojaba primaveras
por la calle mayor y por la plaza.
[…]
Que no daría yo, por escaparme
a un cine de verano
en donde alguien me diera
el primer beso de amor,
que no daría yo, por sentarme
junto a él en ese parque
viendo como se ponía el sol.
– Podchodzi do nas chłopak, który bardzo mi się od dawna podoba, wita się z moim facetem, a mi się chce przedstawiać, choć przecież my się już znamy, tylko on do tego stopnia nigdy nie zwrócił na mnie uwagi. Ech, gdyby to nie była nasza rocznica, to pomyślałbym, że mam urodziny!
W tym roku 25 sierpnia znów wypadł jakoś tak bardziej 26-go. Zaczynam się przyzwyczajać.
Znalazłem nagranie Gawryluka wykonującego to, czym bisował po dzisiejszym koncercie. A był to jeden z najbardziej błyskotliwych bisów, jakie słyszałem. Lisztowska parafraza Marsza weselnego Mendelssohna w aranżacji Horowitza.
U nas zagrał to lepiej, ale i tak można tego posłuchać. Pod spodem Horowitz.
– Pamiętasz symbolicznego samotnego ziemniaka, którego znaleźliśmy na ulicy w naszą pierwszą, niezbyt udaną rocznicę, co leżał potem na parapecie miesiącami, jako memento? Zasadziliśmy go i zobacz, jaki wielki wyrósł!
– Nigdy nie widziałam takiego wielkiego ziemniaka! Ale ten czas leci… Ani się obejrzysz, a tu ziemniaki rosną. I one urodzą dzieci, i to będzie neverending story.
– Tak, zjemy te bulwy, to będzie skonsumowanie małżeństwa. I znowu zasadzimy. No, mam nadzieję, że coś z tego wyniknie.
– Tiaa… Z miłości ziemniaki wynikają.
– Będziecie robić odnowienie przysięgi małżeńskiej?
– Tak, może w tym domu weselnym niedaleko?
– A na dole tego domu urządzimy darkrum!
– Taki ze wstępem tylko dla mężczyzn?
– Ależ skąd, poprawny politycznie, koedukacyjny.
– Eee, to nie darkrum, tylko burdel.
– God save the Queen!
– Okay, but maybe before SAVING he could CUT and PASTE her somewhere else? Or better UNDO altogether?
W tym roku 25 sierpnia wypadł dla mnie 26-go. Poszliśmy późnym wieczorem na koncert Nelsona Freire, którego przybycie na występ niemal do ostatniej chwili nie było pewne z powodu poważnych kłopotów pianisty ze zdrowiem. Po Brahmsie, Prokofiewie i Chopinie zagrał na bis chorał z kantaty 147 w transkrypcji Myry Hess.
Wpisując „Freire bleibet” do wyszukiwarki, nie liczyłem za bardzo na to, że znajdę to wykonanie. Ale się udało.
– Jest druga rocznica śmierci Amy Winehouse. Popatrz tylko, posłuchaj, jak ona śpiewa.
– Ja tam nie wiem. Popatrz. Piosenkarka, która musi kłaść usta na mikrofonie, może nie być wcale warta podziwu.
[Urodzin Birgit Nilsson.]
was im Busen ich barg,
was ich bin,
hell wie der Tag
taucht’ es mir auf
Mrówkodzik skończył dziś dwa lata.
Zmieniał się przez ten – zaskakująco dynamiczny – czas razem ze mną, no, powiedzmy, że dreptał za moim świńskim truchtem, przechodzącym czasami w sprint, który kończył się zadyszką. Będąc z tyłu, sygnalizował to i owo z właściwym sobie niedostatkiem wyrafinowania. Przede wszystkim podkreślił boleśnie, że właśnie i tylko tutaj da się popoprawiać przeszłość, naprawić literówki, cofnąć grube błędy, wywalić całe fragmenty, opóźnić jedne wpisy, antydatować drugie. Z tagowania bieżącej przyszłości i sortowania przyrastającej przeszłości nie płynie jednak tyle pewnego, sytego spokoju kronikarza, na ile bym liczył.
A to dlatego, że dostęp do tego katalogu jest poniekąd jak wypatrywana przez pacjenta diagnoza – po jej wygłoszeniu następuje przeważnie wielkie nic, od czysto frazeologicznego po jak najbardziej dosłowne. Na początku jest może radość albo smutek, euforia albo zniechęcenie, ulga lub zatrwożenie (te dwa ostatnie, paradoksalnie, ściśle współpracują), ale to chwila, a dalej? Dalej mamy do czynienia z jedną z wielu odmian niczego: nic się nie zmienia albo naprawdę wszystko się zmienia, chociaż nic się nie zmieniło, albo nic się nie zmienia, chociaż tyle się zmieniło, względnie: wszystko się diametralnie pod każdym względem zmienia, ale wtedy to już że ho. To się odnosi do tu i teraz oraz niedaleko i wkrótce.
W szerszym sensie nic jest i tak zawsze na horyzoncie, który przecież kiedyś przestaje oddalać się wraz z ruchem obserwatora naprzód. Wtedy pewnie coraz dokładniej widać detale tego, co się ma przed sobą, i całokształt tego, co się ma za plecami, o ile można się w ogóle odwrócić. Tak czy inaczej ta świadomość nie jest, przypuszczam, specjalną niespodzianką, i niewiele niby zmienia, ale znowu: niewiele zmieniając, wiele zmienia i tak dalej. O ile dalej… Oczywiście, nie przesadzajmy, mrówkodzik jest o wiele za ruchliwy jak na kamień nagrobny, co nie znaczy, że nie kuśtyka niekiedy mementem, pokwikując epitafiami, choć przecież często bryka skocznie i – zachowując wszelkie (czy aby?) proporcje – z fantazją.
Na żywym dziku nie da się podzielić skóry, z czego wypływa tyleż otucha, co zwątpienie. Nie dziwne, że te także są nierozłączne, skoro są dwustronnym żądłem tego samego błędu. Są zabawkami Oczekiwania, które wyrastało w rodzinie patologicznej. Jedną siostrą Oczekiwania jest bowiem Nadzieja, drugą – Obawa. Obie po przejściach z systemem edukacyjnym, na koncie z wyrokami za poważniejsze przestępstwa. Za ojca mają Brak (nie był notowany), ale są z różnych matek: Nadzieję wykarmiła Ułuda (puszczała się i handlowała prochami), a Obawę – Wątpliwość (myślała, że jest cnotliwa, ale to jej nikt nie chciał, żyła więc z szantażu); możliwe, że obie były, jak zwykle, pod wpływem i stąd niezrównoważenie potomstwa. O matce Oczekiwania wiadomo niewiele. Niektórzy twierdzą nawet, że było podrzutkiem do okna życia i nie poznamy jego prawdziwych rodziców, wiadomo nam za to o surowym, acz niezbyt konsekwentnym wychowaniu, jakie otrzymało w rodzinie, która je przyjęła i, co ważniejsze, którą ono uznało za własną.
Jak do tego doszło? Co się wtedy działo? Co będzie z nim dalej? Na razie daruję sobie odpowiedź, chociaż daruję sobie to nie jest chyba, nomen omen, najszczęśliwsze sformułowanie.