– Chciał pan zapłacić?
– Nie, chciałem zapłakać.
– Gotówką?
– Kartą. I to kredytową.
– Chciał pan zapłacić?
– Nie, chciałem zapłakać.
– Gotówką?
– Kartą. I to kredytową.
– No dalej, pytaj, rób ten test.
– Ale to nie jest test.
– A będzie nagroda?
– Yyy…
– To nie zdam! Bez sensu.
– Jeździsz na rowerze?
– Bynajmniej!
– Jak będziesz chciał się wybrać na rower, to ja chętnie.
– Bynajmniej znaczy „ani trochę nie”.
– Cwaniak. Jakbym ci się spodobał, tobyś powiedział, że „bynajmniej” znaczy „jak najbardziej”. Sprytne, zapamiętam.
– Ładny, ale rozmowa nam się nie kleiła. Chyba nie był mną zainteresowany.
– Może wręcz przeciwnie: nie był zainteresowany rozmową.
– Mogę się przysiąść?
– Możesz.
– Nie chciałbym przeszkadzać.
Sam siedzisz?
– Jakoś wyszło.
– A to źle czy dobrze?
– Jak wolisz.
– Jak ty wolisz. Mi jest wszystko jedno.
– Nie chciałbym się narzucać…
– To się nie narzucaj.
– Ty, po jakiemu oni mówią?
– Nie wiem, brzmi ładnie. Któryś skandynawski.
– Szwedzki?
– Albo duński. Zapytam. Hey, excuse me, we’ve been trying to figure out what language you’re speaking.
– Have a guess!
– You sound like The Kingdom by von Trier… Is it one of those two?
– Neither…
– So one of the other two?
– There is only one left.
– Well, technically there are two…
– What do you mean?
– Bokmål and riksmål.
– How dare you! It’s nynorsk!
– Dzień dobry! Wstajesz wreszcie?
– Hmmm…
– Nina Andrycz nie żyje.
– To czemu mi od razu nie mówisz, zerwałbym się z łóżka natychmiast. Nareszcie. Chociaż nie: kilkadziesiąt lat za późno. Nienawidzę jej.
– Ja też.
– Ale wcale nie za to, że była złą aktorką. Jak pomyślę, ile ta nomenklaturowa miernota agresywna wygryzła i zniszczyła dobrych aktorek…
– Na przykład Eichlerównę.
– A kto to był?
– No właśnie.
– Poza tym wiesz, jakie ona koszmarne wiersze pisała?
– Domyślam się.
– To była aktorka pełną gębą. Nawet poezja w jej wykonaniu to był dramat.
* * *
Nina Andrycz
Tancerka
Cały ciężar rozgrzanego ciała
na dwóch palcach oprzeć umiem.
Oto wbiegam, lecę nad tłumem
aż nierealnie biała
tajemnicza, bo niema
łabędzica z muzycznych jezior
Czajkowskiego
Szopena.
Prócz baletmistrza uczą mnie elfy
pedagodzy najmilsi, choć kapryśni.
Już oddałam im lustra z Wenecji
oddam jeszcze złote beryle
ale wiem –
elfy mogą mnie opuścić
mogą zniknąć.
Tak w jednodniowej glorii motyla
dwoję się między lotem a bólem.
Zamiast dzieci mam dobre sezony.
Boję się szału jak Niżyński
ciemnych schodów
górskich przełęczy.
Ale broni mnie uśmiech
ten piruet na twarzy
młodzieńczej
raz na zawsze.
[z tomu To Teatr, 1983]
– Ile tu jest tych Café Opéra?
– Mijamy chyba siódmą.
– Wyobraźcie sobie, że się przyjaciółeczki umówiły, nie mogą się znaleźć i jedna dzwoni do drugiej. „Gdzie jesteś?… Jak to w Café Opéra, siedzę przecież w Café Opéra i czekam na ciebie!… Ja już w szóstej jestem, w każdej czekałam i piłam kir royal, ile tego było… W sumie to z kim ja rozmawiam?… O której ty w ogóle do mnie dzwonisz?!… Że która jest? Trzynasta? Ale trzynasta wczoraj czy dzisiaj?”
– Oj, będę jutro niewyspany.
– Oj. Ja ciągle jestem: ktoś się tłucze po nocy, choć nie wzywa pomocy.
– Ja się tłukę i upadlam czasem, widać trzeba. Jadę, jadę. Do domu dojeżdżam. Pić mi się chce i spać, i rozmawiać też, co gorsza, o wzniosłych tematach…
– You have been drinking!
– Oj, no właśnie nie… Na trzeźwo, jak widać, jest nawet gorzej.
– Nie mogę zapomnieć tej naszej rozmowy o czasie.
– Ja mam czas przemyślany. To jest coś, co mnie zajmuje. Zajmuje mi dużo czasu. Dlatego się nie spieszę.
– I jak tam u pana? Wszystko w porządku?
– Tak… Ale „w porządku” to nie najlepsze słowo, „wszystko” w sumie też.
– Dzień dobry. Co porabiasz?
– Wyspałem się, wstałem i prowadzę przez internet rozmowę z rozbudowanym komponentem emocjonalnym.
– Brzmi groźnie.
– Nie wiem, czy takie jest, czy było… W każdym razie właśnie robiąc kawę, zrobiłem odruchowo dla dwóch osób.
– Widziałeś tego w szarym garniturze, co tak łazi w tę i we w tę?
– Tak, dziwny.
– Jakby nie na miejscu.
– Podoba ci się?
– Nie podobał mi się, ale z tym jest jak z piosenkami popowymi – za dwudziestym razem jak leci w radiu, to czasem nawet zaczynasz lubić.
– Czyli ci się podoba?
– Nie słucham radia.
Rozmowa się nie klei i chyba wszyscy trzej wiedzą dlaczego. Na jakieś dwie minuty zapada milczenie.
– Panowie się nie obrażą, jeśli się oddalę.
– Obrazimy.
– O, a jak to okażecie? Milczeniem?
Wczoraj miałem obie windy zepsute. Schodzę z tego mojego szesnastego piętra, przede mną idzie sąsiadka, mniej więcej w moim wieku. Schodzimy sobie razem. Zagaduję:
– Odkąd tu mieszkam, obie windy nie były nigdy zepsute. Jedna jakiś czas temu, jak się coś przypaliło w szybie.
– Ja mieszkam dłużej i już się raz zdarzyło, że obie.
– Schodzić nie problem.
– Też problem, ale wchodzić to dopiero.
– I to jeszcze w sobotni wieczór. Jak to powiedzieć komuś poznanemu, dajmy na to, w klubie? O piątej rano. „Hej, fajny jesteś, może pójdziemy do mnie? Masz ochotę powspinać się na szesnaste piętro?”
– Można pocieszyć, że nie na dwudzieste trzecie.
– Albo skłamać, że na dziewiąte. Zresztą, to w sumie dobry test kondycyjny.
– Ale tak się namęczyć dla jednego razu?
– Może jak już się tak namęczy, wespnie taki kawał, to zostanie na dłużej…