– Czujesz te lipy? Pachną jak szalone.
– Przy ich zapachu wstyd mi moich perfum.
– Czujesz te lipy? Pachną jak szalone.
– Przy ich zapachu wstyd mi moich perfum.
Lekcja historii w liceum. Niewiele umiem, albo gorzej: nawet w przybliżeniu nie orientuję się, jaką epokę omawiamy. Nauczycielka (którą, jak pamiętam, czule nazywaliśmy „Rudą Wszą”), zadaje nam pytanie, co to jest „Wesoły Trzeci Świat”.
Zapada długa cisza, aż wreszcie jakiś kolega (nieznany mi) ratuje klasę i rzuca: „Na przykład Skandynawia…?”. Na co Ruda Wsza radośnie podchwyca i rozwija, podekscytowana, swoim skrzekliwym głosem: „Tak! Wesoły Trzeci Świat – czyli wszystkie takie okolice, które wystają jak cycek! Może być rozmnożony na kilka, na przykład Skandynawia, Bułgaria z Jugosławią czy Indie.”
Potem na jakiś czas wychodzi, a nam puszcza muzykę i każe ją rozpoznać, a wszystko w ramach przerabiania tematu „Polska średniowieczna”. Dopiero pod długim czasie uświadamiam sobie, co to za utwór. Ten oto dość mało znany, a genialny, prewagnerycki Schubert, od 4’45”:
Ragen Klippen
Dem Sturz entgegen,
Schäumt er unmutig
Stufenweise
Zum Abgrund.
– Nie mogę nie polubić, jeśli znęty nad Lisztem zostały mi zadedykowane!
– Ja już sam nie wiem, co to będzie – niedawno zaczęły mi się podobać sonaty fortepianowe Schuberta, te ostatnie, łyknąłem też Meyerbeera, jeszcze tylko polubię Haydna, i droga do Liszta otwarta. A potem to już tylko Johannowie Straussowie, Mykietyn i Rubik.
– Cudowna wizja! Może Ci się jednak uda zatrzymać na tym Haydnie.
– Jak to mówią: zaczyna się od jednego skręta, a kończy się na heroinizmie; zaczyna się od kieliszka wina, a kończy się na denaturacie; zaczyna się od lekcji muzyki, a kończy jako pracownik instytucji kultury, oświaty lub nauki!
– I nie wiadomo, co gorsze!
– Wiadomo za to, co przyjemniejsze.
– Czyżbyś sugerował, że powinnam zmienić instytucję?
– Może się okazać z deszczu pod rynnę… Najważniejsze, żeby wybrać sobie właściwy klimat. Pogoda i tak będzie mniej lub bardziej zmienna. Ja tam lubię deszcz.
– I tu się zgadzamy.
– Możemy złożyć parasole i podać sobie ręce.
– Przy najbliższej deszczowej okazji.
Zögernd, leise,
In des Dunkels nächt’ger Hülle
Sind wir hier.
Und den Finger sanft gekrümmt,
Leise, leise,
Pochen wir
An des Liebchens Kammerthür.
Doch nun steigend,
Schwellend, hebend,
Mit vereinter Stimme, laut
Rufen aus wir hochvertraut:
Schlaf du nicht,
Wenn der Neigung Stimme spricht!
Sucht’ ein Weiser nah und ferne
Menschen einst mit der Laterne;
Wie viel seltner dann als Gold,
Menschen uns geneigt und hold?
Drum, wenn Freundschaft, Liebe spricht,
Freundin, Liebchen, schlaf du nicht!
Aber was in allen Reichen
Wär’ dem Schlummer zu vergleichen?
Drum statt Worten und statt Gaben
Sollst du nun auch Ruhe haben.
Noch ein Grüßchen, noch ein Wort,
Es verstummt die frohe Weise,
Leise, leise,
Schleichen wir uns wieder fort!
– „Etiudami symfonicznymi” oraz „Etiudami-kanonami” Schumann udowadnia, że potrafił pisać na fortepian rzeczy autentycznie ciekawe, a nie tylko taśmowo produkować minoderyjne skisłe pruty w stylu „Karnawału” czy „Scen leśnych” albo „Kreislerianów” czy „Novelett”, które w większości są subtelne jak bawarski masarz, dowcipne jak wujcio Beethoven i błyskotliwe jak piekielne dłużyzny Schuberta. Ale oczywiście pamięta się głównie o tych jego flatulentnych miniaturach.
– Bosz. Kocham Haydna, nie znoszę Schumanna. No, dobrze. Zaraz posłucham tych etiud.
– Gupiego też można kochać wszak! A brzydki może się podobać. Aha, żeby było już całkiem w stylu Katona Starszego: A poza tym uważam, że Haydn jest gupi!
– Proszę mi tu natychmiast zaprzestać obrażania Haydna Josepha!
– Och, ja jestem przekonany, że on się zaimpregnował pudrem na peruce i nie straszne mu żadne obrazy. Po kimś, kto napisał setkę symfonii, i to takich, nie spodziewałbym się wrażliwości na cokolwiek, a już na pewno nie na krytykę.
– To jak z polskimi wykonawcami, reżyserami, dyrygentami – nie da się ich obrazić, bo są przez wszystkich dookoła utrzymywani w takim przekonaniu o własnej zajebistości, że przenieśli się już w inny wymiar.
– Dobrze mi robią takie koncerty, jak ten z „Porami roku” Głazunowa albo „Rozamundą” Schuberta.
– Naprawdę?!
– No. Dzięki nim poznaję utwory, których nie chcę usłyszeć nigdy więcej.
– A to jest fajna książka do czytania?
– Czy ja wiem… Chyba tłumaczenie tej książki było przyjemniejsze, niżby było samo jej czytanie. To jak z Schubertem, którego zwykle przyjemniej się gra, niż słucha, bo jak się gra, to trudniej jest usnąć.
– To nieźle brzmi, kawał dobrej symfoniki.
– Trochę jak jakiś Schubert.
– Albo raczej Weber.
– Mi się to, wiesz, z czym kojarzy? Z uwerturą do jakiejś opery. Posłuchaj – rytmy punktowane, te przebiegi w górę, nawet harmonika, uwertura w stylu francuskim albo francusko-angielskim.
– No, to mówię, że Weber.
– Rany boskie. Jeśli ja mam polubić Webera, to równie dobrze mogę potem umrzeć. Chociaż nie, to już może lepiej przedtem umrzeć.
Z tym umieraniem trafiliśmy niechcący w samo sedno. Koncert skrzypcowy Schumanna nie został publicznie wykonany przez ponad osiemdziesiąt lat od jego napisania, ponieważ skrzypek Joseph Joachim, któremu był dedykowany, schował go bezpiecznie i nakazał w testamencie, by nie publikowano go ani nie grano przed upływem stu lat od śmierci kompozytora (1854). Uczynił tak, ponieważ wkrótce po napisaniu tego utworu Schumann usiłował się zabić, popadł w obłęd i niebawem umarł; Joachim był więc przekonany, że nad dziełem ciąży fatum.
Koncert został jednak wykonany przed upływem stu lat (zamieszczony wyżej link odsyła do pierwszego istniejącego nagrania; Georg Kulenkampff był również prawykonawcą koncertu w 1937), gdyż… podczas seansu spirytystycznego spadkobierczyniom ukazały się duchy, najpierw Schumanna, a następnie Joachima, i poinstruowały je, że najwyższy czas udostępnić utwór publiczności.
Znakomicie wykonuje ten koncert również Uto Ughi pod Sawallischem, jest też ładny Kremer pod Harnoncourtem. Warto zauważyć, że finał tego koncertu to udatny polonez:
Chyba kończyła się zima. Piliśmy wino i słuchali muzyki, potem podśpiewywaliśmy sobie Chopina, Purcella, Dowlanda. W końcu wylądowaliśmy w klubie. Przechadzka po rozległych ciemnicach, ciszej tam, chłodniej, mniej duszno. Gadaliśmy, patrzyli; widać niewiele. Gdy krążyliśmy po korytarzykach, pogwizdywał – czysto i przenikliwie, choć cicho – Schuberta.