Archives for posts with tag: sen

 

et ero custos tuus quocumque perrexeris et reducam te in terram hanc nec dimittam nisi conplevero universa

quae dixi cumque evigilasset Iacob de somno ait

vere Dominus est in loco isto et ego nesciebam pavensque quam terribilis

inquit

est locus iste non est hic aliud nisi domus Dei et porta caeli

– O której wstajesz?

– Jutro.

Иван Сергеич, хочешь в сад пойдем.
Какой денек, так зеленью и пахнет.
Не хочешь ли теперь меня догнать? Я побегу,
Вон прямо про дорожке… Ну… Раз, Два, Три.

Ага! Ну, не догнал! А ведь совсем задохлась с непривычки.
Ах, посмотри, какой же колокольчик я сорвала лазоревый!
А правда ли, что он звенит в Ивановскую ночь?
Про эту ночь Петровна мне говорила чудеса.
Вот эта яблонька всегда в цвету…
Присесть не хочешь ли под нею?
Ох, этот сон! Ох, этот сон!…

Взгляни, вон там над головой простерлось небо, как шатер.
Как дивно бог соткал его, соткал его, что ровно бархат синий.
В краях чужих, в чужих землях такое ль небо, как у нас?
Гляди: вон там, вон там, что злат венец, есть облачко высоко.
Венцы такие ж, милый мой, на нас наденут завтра.

[…]

Приди же завтра, Ваня!

W dwóch wykonaniach, oryginalnych w dwóch znaczeniach tego słowa. Pierwsze jest takie, bo nietypowe (z gitarą), a drugie – bo wierne oryginałowi (z fortepianem).

Iwona Hossa i Krzysztof Meisinger:

Elżbeta Szmytka i Levente Kende:

 

– Śniło mi się, że idę nocą po śniegu i natykam się na myśliwego, dziwnie uzbrojonego, bo w pistolet z cienką lufą, taki pierwszowojenny na oko. Wymachiwał tą bronią, więc powiedziałem mu, żeby lepiej uważał, bo zrobi komuś krzywdę. Przeprosił niby, ale potem tak lekko szczuł mnie psem. Dawał swojemu ogarowi, czy może posokowcowi, ledwo widoczne znaki, a pies na mnie warczał, podchodził blisko, trącał łapą, nawet chwycił mnie lekko zębami za rękę. Przebiegłem na drugą stronę torów, gdzie spotkałem swojego ojca. Był już dzień. Zacząłem mu opowiadać o tej dziwnej sytuacji, a tu patrzę: podbiega do nas od tyłu ten myśliwy, ewidentnie znający mojego ojca. Zachowuje się niezwykle uprzejmie, przedstawia się: „Dzień dobry, to ja, Jurzak” (lub Jurczak, nie pamiętam). Mój ojciec, wkurzony na niego ze tę akcję z bronią i psem, zaczyna złośliwie głośno liczyć mu w twarz: „Raz – dwa – trzy! Raz – dwa – trzy!”. Jurzak vel Jurczak odchodzi, niby jak niepyszny, ale po kilku minutach widzimy jak w oddali strzela z pistoletu w plecy komuś ubranemu na czerwono, krzycząc: „Ja strzelam do ludzi tylko, jak mam urodziny! A dziś są moje urodziny!”. Trafiony pada martwy, a myśliwy bierze na celownik nas, ale z krótkiej broni strzela niecelnie. Uciekamy, czołgając się przy zaśnieżonych torach, po których w każdej chwili może nadjechać pociąg. Budzę się, włączam telefon, a jedna z aplikacji wyświetla mi reklamę gry, w której walczy się z dzikiem, albo też na niego poluje. Czy to znaczy, że Wielki Brat czyta już moje sny, czy może mi je nasyła?

 

 

– Siedziałem jak zwykle w komisji rekrutacyjnej, szukaliśmy kogoś z wykształceniem polonistycznym do zajmowania się literaturą. Na rozmowę zaprosiliśmy aż dwadzieścia osób, same kobiety, więc zaproponowałem, żeby zamiast formy ustnej zastosować pisemną i poprosić je o odpowiedź na kilka pytań, które pozwolą na odsiew. Każda pisała na tym, co miała pod ręką – jedna w notesie, druga na butelce po wodzie mineralnej, trzecia na skarpetce, czwarta na torebce, piąta na okularach i tak dalej… Okazało się, że te ich odpowiedzi to są wiersze, spośród których mamy wyznaczyć nominacje do nagrody poetyckiej Silesius. Było to trudne, bo trzeba było wszystko przepisać a potem przeanalizowwać, więc uwijaliśmy się jak w ukropie. Kiedy wybraliśmy już pięć nazwisk, musiałem sprawdzić, jaki jest mail organizatora nagrody, pod który mamy przesłać nasze typy. Wszedłem na jego stronę internetową, na której przeczytałem, że nazwiska zostały już ogłoszone poprzedniego dnia, 22 maja albo czerwca. Przy nazwiskach nominowanych widniało zdjęcie komisji składającej się z pięciu-sześciu panów z posiwiałymi wąsami, takich w wieku na oko 60–70 lat, oraz cytat z wypowiedzi jednego z jurorów: „Nasze poeteczki, pisareczki, panieneczki, takie ładniutkie i takie mądre na dodatek. Na palcach takie można policzyć, daj palec, a weźmie całą rękę, paluszki lizać”.

 

 

– Nagrodę w kategorii Najlepszy Pablopavo otrzymuje Jakub Żulczyk za autobiografię Szczepana Twardocha „Być jak Dorota Masłowska”.

Jestem na egzaminie. Mam do streszczenia niezbyt długi tekst. Napisałem już dość sporo, kiedy przechodząca wykładowczyni nadzorująca egzamin uczula, że streszczenie musi mieć dokładnie jedną czwartą długości tekstu wyjściowego. Zaczynam więc liczyć słowa, ale okazuje się, że zamiast nadruku są tylko wypukłości na grubym białym papierze, przypominające alfabet Braille’a, ale złożone nie z kropek, ale pionowych kresek. Wtedy uświadamiam sobie, że koptyjskiego uczyłem się już strasznie dawno temu i nic nie rozumiem z tekstu, który streściłem, ponieważ nie umiem go przeczytać nawet w podstawowym zakresie. Ale i tak zostaję. Piszę dalej.

 

Próba chóru złożonego z wykładowców i studentów. Ćwiczymy „Złoto Renu”, które nie wiedzieć czemu brzmi jak „Parsifal”. Dyryguje chórmistrz podobny do Marissa Jansonsa, pokazuje ząbki. Jestem nieprzygotowany do próby, więc staram się odwrócić jego uwagę od tego faktu. Pytam z wyrzutem:

– Co to znaczy, że Niemcy są państwem-gwarantem? Znaczy się, zwalnia mnie pan?

Pseudo-Jansons zaczyna coś mamrotać pod nosem. Rzucam się na niego z pięściami. Jakaś wykładowczyni z twarzą podobną do owcy krzyczy, żeby zadzwonić na pogotowie.

– Po co na pogotowie? – pyta ktoś zdziwiony.

– Żeby dali numer na straszeczkę.

– Jaką straszeczkę?!

– Miejską.

– Ale po co straszeczka?

– Żeby dała numer na kureczkę.

– Kureczkę?

– Kureczek na dachu, światełko, i-joo, i-joo, policja!

 

 

 

 

Lekcja historii w liceum. Niewiele umiem, albo gorzej: nawet w przybliżeniu nie orientuję się, jaką epokę omawiamy. Nauczycielka (którą, jak pamiętam, czule nazywaliśmy „Rudą Wszą”), zadaje nam pytanie, co to jest „Wesoły Trzeci Świat”.

Zapada długa cisza, aż wreszcie jakiś kolega (nieznany mi) ratuje klasę i rzuca: „Na przykład Skandynawia…?”. Na co Ruda Wsza radośnie podchwyca i rozwija, podekscytowana, swoim skrzekliwym głosem: „Tak! Wesoły Trzeci Świat – czyli wszystkie takie okolice, które wystają jak cycek! Może być rozmnożony na kilka, na przykład Skandynawia, Bułgaria z Jugosławią czy Indie.”

Potem na jakiś czas wychodzi, a nam puszcza muzykę i każe ją rozpoznać, a wszystko w ramach przerabiania tematu „Polska średniowieczna”. Dopiero pod długim czasie uświadamiam sobie, co to za utwór. Ten oto dość mało znany, a genialny, prewagnerycki Schubert, od 4’45”:

 

Ragen Klippen
Dem Sturz entgegen,
Schäumt er unmutig
Stufenweise
Zum Abgrund.

– Czy dobrze mi się wydaje, że jakiś anglojęzyczny filozof postulował wprowadzenie zaimka „e” dla trzeciej osoby, tak żeby nie mówić ani „he”, ani „she”? Takie rzeczy potrafią mi się przyśnić, więc nie jestem pewien, czy to fakt, czy rojenie.

– Podobnie jak w wypadku neo-reżyserii operowej, stanowczo odradzam P. T. Przyjaciołom wypowiadanie na głos wszelkich idei hurra-absurdalnych. Licho nie śpi. Ciach – i Maszyna Trurla wypluwa rzeczywistość.

– Okej, możemy się spotkać, ale czemu takim świtem?!

– Jakim znowu świtem?

– Czternasta to świt; no, może poranek. Nie pamiętam, kiedy spotkałem się z kimś towarzysko przed wieczorem.

– „Rano trzeba wstać, rano to jest tak gdzieś po pierwszej, bo później już nie”. Więc przykro mi, ale świt jest przed 14.

– A cóż to za ontologia. „Świt jest przed 14.” Gdybym miał wszystko jak wszyscy, to teraz rozmawialibyśmy o Rihannie i „Na Wspólnej”. Czyli nie rozmawiali wcale.

– Tyś się chyba jeszcze z Polskim Komitetem Normalizacyjnym nie przywitał.

– Mam luksus mienia go tam, gdzie polska norma nie dochodzi.

– Sobie rozmawiaj nawet o „Trudnych sprawach” czy o „Kardashiankach”, mnie za jedno, ale pewien fundament musi być. Żeby nie 1993, tobym ci tą polską normą naprostował kręgosłup.

– Chyba nie zrozumiałem…

– W 1993 Polskie Normy przestały mieć charakter obowiązującego prawa. Od tej pory ich nieprzestrzeganie nie ma konsekwencji karnych. Są dokumentami dobrowolnego stosowania, o ile prawo nie stanowi inaczej.

– Uff, ulżyło mi! Nie wsadzą mnie do kicia za niesłownikowe idiosynkrazje!

– Niestety, żaden słownik w tym kraju nigdy nie miał charakteru normy. To jeszcze smutniejsze niż rok 1993.

– Hm, język powinno się normować na zasadzie autorytetu bardziej niż prawa. Jak pomyślę, jakie ustawy językowe napisałyby nam Kłosińskie i Jadackie tego świata, to wolę mieć burdel. W ogóle bardziej nęcą mnie chyba burdele niż obozy.

– Co do burdelu i obozu to już chciałem powiedzieć, że ani w jednym, ani w drugim nie byłem, ale potem sobie przypomniałem, że mieszkam w Polsce i to jest trochę burdel, a trochę już obóz.

 

 

– Czuję się jakiś zmarnowany.

– Oo. Jak ci pomóc?

– Mam ochotę tylko na dwie rzeczy.

– Dwie poza śmiercią?

–  No, to trzy. Nachlać się albo pójść spać.

– Mogę pomóc ci w obu i to w ten sam sposób.

– Jaki?

– Idąc na miasto – z tobą albo bez ciebie…

 

 

Spacerowałem z B., moją dobrą koleżanką z liceum, po terenach zielonych pod skarpą uniwersytetu. Koleżanka została nominowana do Nagrody Literackiej m. st. Warszawy w kategorii książka dla dzieci. Byliśmy nie najlepszej myśli co do jej szans. Na wyniki obrad kapituły czekaliśmy w KFC na Oboźnej.

Tam do każdego zamówienia podawano saszetkę z serwetką i plastikowymi sztućcami, jak w samolocie. Znajdował się wśród nich widelczyk do frytek zakończony miniaturową plastikową książeczką, ukazującą wiersz autorki, która zdobyła wspominaną nagrodę w kategorii poezja. Była to chyba Renata Gorczyńska. Prezentacja utworu odbywała się w ramach akcji „Wiersze w mieście”. Brzmiał on w całości tak:

Odwiedziłam ojca
dawno się nie widzieliśmy

Chciałbyś się jakoś spotkać? – pytam
O czymś porozmawiać?

Na odwrocie książki widniały nazwiska redaktora publikacji (wyleciało mi z głowy) oraz wydawczyni, Krystyny Jandy, wraz z jej e-mailem i adnotacją, że jej się ten wiersz bardzo podoba, a jeśli ktoś chce się z nią o to pospierać, to bardzo chętnie, ale prosi, żeby pisać do niej w tej sprawie koniecznie o drugiej w nocy.

Poleciałem do Londynu, żeby dołączyć do Rabbia, który już tam był w celach wakacyjnych. Miałem znaleźć jakiś hotel dla nas w dzielnicy o dźwięcznej nazwie The Queen, ale miałem problem z dotarciem tam. Wynikał on z tego, że Anglicy wprowadzili ułatwienia licznym Polakom mieszkającym w Wielkiej Brytanii, którzy mają kłopoty z orientacją w terenie i kiepsko mówią po angielsku. Wymyślili mianowicie, że będzie dla nich specjalna infrastruktura autobusowa wyglądające jak warszawska z końca lat 90., a nazwy przystanków będą dostosowane do realiów popularnych polskich seriali, czyli będą brzmiały np. „Leśna Góra”, „Na Wspólnej”, „Rysio z Klanu” itp. Autobusy miały też numery opisane na trzy sposoby. Na przykład linia nr 2 była opisana „DWA/TWO/CAN”, żeby Polak nieumiejący za bardzo czytać skojarzył z prostym słowem, które zna, czyli CAN=PUSZKA.

Nie przemawiał do mnie ten system i nie wiedziałem,  jak się w nim nazywa dzielnica The Queen, więc szukałem długo i mozolnie normalnego, angielskiego przystanku dla Anglików. Kiedy wreszcie go znalazłem, okazało się, że Anglicy swoje autobusy oznaczają nie pojedynczymi numerami, tylko zakresem liczbowym, np. 145–216, zastępującym rozpiskę trasy, a na dodatek obok każdej linii umieszczają wielobarwną fotografię przypominającą zdjęcie fotonu wykonane przez fizyków kwantowych. Jej interpretacja zaś ma zasadnicze znaczenie dla właściwego wyboru konkretnego środka transportu.

Wreszcie na chybił trafił wsiadłem do któregoś autobusu  i jechałem nim przez okolice przypominające skraj Warszawy od strony Bliznego Łaszczyńskiego sprzed piętnastu lat, który przeszedł potem w coś jakby ponure przedmieścia Łodzi. Działo się to na przedwiośniu albo może późną bezlistną jesienią, zanim spadnie śnieg. Nie wiem, czy miałem szansę gdziekolwiek tak dojechać, bo się obudziłem.

– A mi się dziś śniła naprawdę wojna. Rabbio i ja walczyliśmy jako żołnierze. Było tylko o tyle nietypowo, że wszystko działo się w powietrzu: widzieliśmy strzały i eksplozje między samolotami i helikopterami, wszystko dziwnie statyczne, jak jakieś gigantyczne metalowe kolibry zawieszone w powietrzu. Na dole, w okopach, czy też raczej głębokich bruzdach jakby na kartoflisku, siedzieliśmy przyczajeni, wśród nieruchomych czołgów i innych milczących żołnierzy. Chyba nawet mieliśmy bagnety! I wiedzieliśmy, że źle będzie dopiero wtedy, kiedy wojna zejdzie z przestworzy na ziemię. Ale tak czy siak stwierdziliśmy, że natychmiastowa emigracja jest konieczna, najlepiej do Pragi. Z tym że nie mogliśmy się nigdzie wydostać z Warszawy, gdzie toczyły się walki, bo kolejka WKD dostała dziwnych rozjazdów. Tory się jej rozmnożyły. Przez cały sen myślałem tylko: o, jako żołnierz zmęczony walką pewnie zasnę w domu jak dziecko.

– Opowiedzieć ci bajkę?

– Opowiadaj. Ale będę nagrywał na dyktafon.

– To nie opowiem.

– Oj, przestań. Muszę nagrywać, bo inaczej nie zapamiętam bez zapisywania. A nie umiem zasypiać i notować jednocześnie. Ale jeszcze trochę łażenia do filharmonii i opery, i się nauczę.

Wieczór w operze. Premiera nieznanego opero-baletu Berlioza, osnutego na motywach mitologicznych i szekspirowskich jednocześnie, z bombastyczną obsadą – iluś solistów, kilka chórów, dzieci, tancerze, mimowie, kaskaderzy – potwornie długiego, za to kompletnie adramatycznego, coś w stylu kantaty w warstwie brzmieniowej z cyrkiem w wizualnej, czyli w sumie bardzo francuskie dzieło. Przedstawienie odbywało się w sali kameralnej Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, która bardziej przypominała parter Opery Krakowskiej, a gmatwanina korytarzy była podobna do TW-ON tylko swoim skomplikowaniem, podczas gdy z wyglądu stanowiła mieszankę korytarzy z wielu oper, w których byłem i nie byłem, które są i których nie ma.

Inscenizacja była nadmiarowa, wykonanie średnie; niewydolnych śpiewaków wzmacniano niezbyt subtelnym systemem mikrofonów i głośników. Wśród solistów był znajomy muzykolog, ale jego występ był tak dziwny, że nie mogłem się zdecydować, czy pojawia się na scenie w charakterze śpiewaka, czy baletmistrza. Zasadniczym problemem jednak nie był sam spektakl, lecz publiczność. Siedziałem z rodzicami mniej więcej pośrodku widowni, w połowie pustej, która opróżniała się jeszcze bardziej po każdym z trzech i pół aktu, a za nami jacyś państwo stali sobie i w najlepsze popijali z plastikowych butelek, głośno rozmawiając; ich zachowanie wskazywało na to, że mogli czymś sobie doprawić tę oranżadkę. Warto zauważyć, że chociaż my siedzieliśmy w środkowych rzędach, ludzie tuż za nami zajmowali przedostatni. Zwracałem im kilkukrotnie uwagę, ale kwitowali to śmiechem pełnym lekceważenia.

Postanowiłem powiadomić ochronę, ale wszędzie napotykałem tylko apatyczne bileterki, które na dźwięk moich słów wybałuszały oczy, bledły i zaczynały się chwiać, przez co przypominały topielice albo rusałki kołyszące się na wodzie. Udało mi się wreszcie dotrzeć do konsoli inspicjenta, dla niepoznaki zlokalizowanej w garderobach. Panowało tam istne pandemonium, reżyser i jego asystenci obserwowali coś na monitorach i komentowali z ożywieniem, a dookoła przemykały tancerki w strojach rewiowych z pióropuszami, muzycy, technicy i masa innych ludzi. Nie chciałem przeszkadzać, ale w końcu nieśmiało zdecydowałem się zagadnąć reżysera i poprosić o wezwanie ochrony do tylnych rzędów. Nacisnął jakiś guzik, zabzyczało, i sprawa wyglądała na załatwioną.

Przy okazji dowiedziałem się, że należę do grona realizatorów, jestem współodpowiedzialny za to przedstawienie i mam się przygotować do ukłonów. Zacząłem gorączkowo szukać marynarki, którą zgubiłem gdzieś podczas bieganiny przez korytarze. Zdyszany, wciąż bez marynarki, wpadłem na salę, by stwierdzić, że ochrona bynajmniej tam nie dotarła, a sprawy uległy dalszemu pogorszeniu: było już kilka grupek stojących i pijących ludzi, inni bezceremonialnie wstawali, zakładali płaszcze, zabierali foliowe reklamówki i zbierali się do wyjścia. Wśród najgorzej rozrabiających, czyli bawiących się w najlepsze, spotkałem swoją ciotkę – toczyła ze znajomą swobodną rozmowę, wybuchając śmiechem, i prosiła co jakiś czas stojącego obok męża, żeby dolał jej szampana. Bardzo się uniosłem i powiedziałem do niej rzeczy niegodne.

Sytuacja na scenie coraz bardziej przypominała nieporadny spektakl dla dzieci z miejskiego domu kultury. Dekoracje stawały się coraz bardziej tekturowe, wykonawcy coraz mniej przekonujący, a scena zdawała się kurczyć, aż osiągnęła rozmiary przeciętnego dużego pokoju. Znalazłem już wprawdzie marynarkę, za to zorientowałem się, że nie mam niczego pod nią. Wreszcie opadła kurtyna, która z kolei była wąskim paskiem czarnego aksamitu, zakrywającym tylko środek sceny, akurat w miejscu, gdzie stałem i kłaniałem się, z marynarką na gołym torsie, ale i tak nikt mnie nie widział.

– Co u licha?

– Nie śpi.

%d blogerów lubi to: