– Oshee masz? Ukryte?
– Jakie oshee?
– Napój oshee. Mam ochotę. Gdzieś mi mignął…
– Nie ma już chyba…
– Nie kłam! Widziałem, że leżał na wierzchu ukryty!
– Oshee masz? Ukryte?
– Jakie oshee?
– Napój oshee. Mam ochotę. Gdzieś mi mignął…
– Nie ma już chyba…
– Nie kłam! Widziałem, że leżał na wierzchu ukryty!
– Czemu ta kobieta dwa miejsca dalej tak głośno napieprza?
– Bo jest zatkana. Mówi potwornie przez nos, więc pewnie i uszy ma zapchane. Ale nie pociąga nosem, więc to nie katar, tylko jakaś patologia anatomiczna.
– Albo takie polipy, że mogłaby z nich ugotować zupę frutti di mare dla czterech osób.
– Ciekawe, dokąd jedzie. Może wysiądzie już w Poznaniu?
– To by wiele wyjaśniało. Jeśli poznaniaczka, to dlatego się nie leczy z tego zatkania, że po pierwsze nie wyda na lekarza, a po drugie, nie oddychając przez nos, może zaoszczędzić też powietrza!
– Te kanapeczki nawet niezłe, o dziwo wątróbka mi w nich nawet wchodzi.
– Chcesz, to ci mogę zrobić kawior po żydowsku.
– Od trzech lat mi to obiecujesz… Aaa! To na tym polega żydowskość tego kawioru!
– A kto uchodzi we Włoszech za skąpiarzy?
– Chyba parmeńczycy.
– Aaa, to dlatego tę szynkę tak kroją. Ideał krakuso-poznaniaka: ukroić mięso tak, żeby prześwitywało.
– Nie, tak kroją, bo inaczej byś nie ugryzł… Ponieważ oszczędzają na gazie przy produkcji!
– Coraz lepiej. Że chcą za wstęp w sobotę piętnaście złotych, to jeszcze nie problem. Ale wyobraź sobie, że za szatnię trzeba osobno dopłacić.
– A ile?
– Ha, trzy złote. Trzy. Co za absurdalna suma. Złotówkę, dwie, bodaj i pięć – to bym jeszcze zrozumiał. Ale trzy złote?
– Szkoda, że nie jedno euro. Czyli 4,76zł, bo zakupione po kursie obowiązującym w lokalnym, klubowym kantorze.
– A jak z toaletą?
– Na razie bezpłatna. Ale i to się może zmienić.
– Tak! Zainstalują babcię klozetową, potwornie niemiłą, złośliwie komentującą klientów podczas mikcji, najlepiej długość ich prącia. I wydzielającą papier toaletowy.
– Lepiej wydzierającą. Z rąk osobom korzystającym z toalety.
– A w darkrumach zamontują specjalne liczniki, do których trzeba będzie wrzucić monetę.
– Żeby zapalić światło?
– Żeby zgasić!
– Czytam książkę napisaną przez córkę Shirley MacLaine. Ależ ona była pierdolnięta, Shirley, nie córka. Na przykład wierzyła, że ojcem jej córki jest kosmonauta, który jest na tajnej misji w kosmosie i tylko czasem przylatuje z gwiazd, a na Ziemi opiekuje się córką jego klon. Bo to tak tajny projekt rządowy, że zrobili klona, żeby się nikt nie skapnął. A tak naprawdę to mąż ją tak zrobił w bambuko i ciągnął od niej kasę, którą niby jako klon wysyłał do NASA na wsparcie programu lotów kosmicznych, w których brał udział jego oryginał. Grubą kasę!!! Co miesiąc!!! Za to kiedyś powiedziała córce, że wyprawia przyjęcie dla kilkunastu osób, i dała jej dziesięć dolarów, żeby zrobiła zakupy i coś przygotowała. A gdy ta powiedziała że dziesięć dolców nie starczy nawet na przystawkę dla jednej osoby, to na nią nawrzeszczała, że ciągnie od niej kasę.