Archives for posts with tag: strach

 

et ero custos tuus quocumque perrexeris et reducam te in terram hanc nec dimittam nisi conplevero universa

quae dixi cumque evigilasset Iacob de somno ait

vere Dominus est in loco isto et ego nesciebam pavensque quam terribilis

inquit

est locus iste non est hic aliud nisi domus Dei et porta caeli

 

 

I oto znikło drżenie rąk,
już czas na szczyt.
I opadł strach na samo dno,
w przepaści dym.
Nie ma powodu w miejscu tkwić,
jest przecież tak,
że można zdobyć każdy szczyt
i każdą dal.

Wśród nieprzebytych szlaków swój
odnaleźć chcę,
z niepokonanych granic stu
ta za mną jest.
A śnieg imiona topi tych,
co tutaj śpią.
Przez tyle dróg nie przebiegł nikt,
a ja mam swą.

Tutaj błękitnym lśnieniem lód
okrywa stok
i tajemnice czyichś stóp
w granicie tkwią.
W marzenia swoje sponad głów
spoglądam hen…
I święcie wierzę w czystość słów
i śniegu biel.

[Władimir Wysocki, przeł. Paweł Orski]

– Jak się wracałem, żeby wyjąć notesik z płaszcza, to nagle wychynąłem zza kolumny i niechcący przestraszyłem naszą ulubioną panią szatniarkę, aż podskoczyła.

– W sumie można jej pozazdrościć. Ja chyba nigdy nie przeżyłem w tym gmachu równie silnych emocji…

 

 

– Śniło mi się, że idę nocą po śniegu i natykam się na myśliwego, dziwnie uzbrojonego, bo w pistolet z cienką lufą, taki pierwszowojenny na oko. Wymachiwał tą bronią, więc powiedziałem mu, żeby lepiej uważał, bo zrobi komuś krzywdę. Przeprosił niby, ale potem tak lekko szczuł mnie psem. Dawał swojemu ogarowi, czy może posokowcowi, ledwo widoczne znaki, a pies na mnie warczał, podchodził blisko, trącał łapą, nawet chwycił mnie lekko zębami za rękę. Przebiegłem na drugą stronę torów, gdzie spotkałem swojego ojca. Był już dzień. Zacząłem mu opowiadać o tej dziwnej sytuacji, a tu patrzę: podbiega do nas od tyłu ten myśliwy, ewidentnie znający mojego ojca. Zachowuje się niezwykle uprzejmie, przedstawia się: „Dzień dobry, to ja, Jurzak” (lub Jurczak, nie pamiętam). Mój ojciec, wkurzony na niego ze tę akcję z bronią i psem, zaczyna złośliwie głośno liczyć mu w twarz: „Raz – dwa – trzy! Raz – dwa – trzy!”. Jurzak vel Jurczak odchodzi, niby jak niepyszny, ale po kilku minutach widzimy jak w oddali strzela z pistoletu w plecy komuś ubranemu na czerwono, krzycząc: „Ja strzelam do ludzi tylko, jak mam urodziny! A dziś są moje urodziny!”. Trafiony pada martwy, a myśliwy bierze na celownik nas, ale z krótkiej broni strzela niecelnie. Uciekamy, czołgając się przy zaśnieżonych torach, po których w każdej chwili może nadjechać pociąg. Budzę się, włączam telefon, a jedna z aplikacji wyświetla mi reklamę gry, w której walczy się z dzikiem, albo też na niego poluje. Czy to znaczy, że Wielki Brat czyta już moje sny, czy może mi je nasyła?

 

 

– To żadna filozofia zachwycać się tym, czym już się zachwycono, i wyróżniać to, co już wyróżniono. Jeśli się tym czegoś dowodzi, to najwyżej braku samodzielności myślowej.

– Występuje tu klasyczna pozycja, typowa dla miernot agresywnych: klęknąć na kolano przed tymi, których strach nie wielbić, a drugą nogą deptać tych, których nie strach niszczyć.

 

– Nazywam się Karina i przyjechałam do państwa z „Dynastii”.

 

– A ja miałam dziś kolonoskopię i bardzo się cieszę, że już to ze mnie wyjęli.

– Nie jestem pewien, czy bardziej nienawidzę jej, czy siebie. Zapytam szefa.

– Jestem Rafał. Mam bardzo małe zdjęcie. Ale za to mam bardzo długą firmę! To znaczy dużą.

– Przed każdym posiłkiem zjadam papryczkę piri-piri, żeby piekło mnie gardło. Dzięki temu pamiętam, że jedzenie to zło i brzydota.

– Nie wiem, jak się gra na tym pianinie, ale chyba mam talent.

– Lubię szejki czekoladowe. Poznałam też bliżej kilku szejków.

– A za co ty byś się przebrał na Hallowe’en, jakbyś był dzieckiem?

– Za nic.  Dzieci to dość bezkrytyczne i szokująco wierne, choć wybiórcze, zwierciadła dorosłych. Są wystarczająco przerażające same z siebie.

 

 

– Ja świtu się trochę boję, bo wiem, że najlepsze się zaraz skończy…

– Nazywam to syndromem słowika-skowronka. Znajomy powiedział, że to cherofobia – strach przed radością. Ale to chyba raczej przyrodzona nostalgia za rzeczami utraconymi w przyszłości.

– W sumie wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A organizm też musi odpocząć.

– Odpocząć od miłości?! Jasne, wszystko się kończy. Ale zwykle nie naraz. Rzecz w tym, co trwa dalej, kiedy coś innego dobiega konca. Jak się nie ma kotwic, to się bardziej przeżywa tę ulotność. Ja przynajmniej tak miałem.

– Hmm, akurat tu nie miałem na myśli miłości. Ja już dawno jej nie zaznałem.

– Ja miałem na myśli miłość w szerokim sensie. Także bardziej przyziemnym. W i różnym zakresie czasowym. Także in spe.

 

———————————————————-

* Tytuł wpisu – zob. hasło in spem w słowniczku. A także utracone korzyści potencjalne oraz syndrom słowika-skowronka.

 

– Dziewczynka na siedzeniu przed nami ma własne robaczki.

– Jakie niby robaczki?

– Kwaśne robaczki! Żelki.

– Ooo, to może…

– Nie! Nie wolno zabierać dziewczynce żelków.

– Ale może da mi jednego…

– Dzieci często boją się obcych brodatych mężczyzn.

– O! To może da mi wszystkie?

– Czemu nie lubisz Ampelmanna?

– Straszny jest, brrr, kojarzy mi się z Freddiem Krugerem.

– A mi z Dudową, jak się witała z biskupami.

——————————————

Arek zilustrował tę kwestię piękną grafiką:

fral

– Przestań, jesteś bardzo miły.

– Nie wiem, czy jestem miły. Ja się tylko boję.

– Łaa!

– Co się dzieje?

– Nic, zepsułem.

– Ale co?

– A przestraszyłem się pajączka, uszkodziłem go niechcący i musiałem dobić.

– Ech.

– No co chcesz. Jakbym nie dobił, tobym był okrutny, a tak tylko niezdarny.

– Książki otwierające oczy są ważne i potrzebne. Ale skąd potem wziąć książkę, która pozwoli mi te oczy zamknąć?

– Moja mama, też lekarka, miała za sąsiadkę panią docent psychiatrii z Sobieskiego. Na zewnątrz klatki był domofon, ale od wewnątrz też nie było klamki, tylko taki okrągły uchwyt, i trzeba było nacisnąć guzik na ścianie spory kawałek od drzwi, żeby się odblokowało, i zdążyć otworzyć, dopóki brzęczy. Więc za każdym razem, kiedy pani docent chciała wyjść z klatki, pukała do mojej mamy i prosiła: „Pani doktor” – bo one sobie doktorowały, oczywiście – „Pani doktor naciśnie, to ja sobie wyjdę”. No i moja mama uprzejmie naciskała, a pani docent sobie wychodziła. W którymś momencie mama zaczęła mieć już mieć tego dosyć i nie bez złośliwości zapytała sąsiadkę, czy pomyślała, co będzie, jak kiedyś nie będzie jej, mojej mamy, w domu i nie będzie komu otworzyć, i jak wtedy się wydostanie z budynku. Na co usłyszała pełną zatroskania i lęku odpowiedź: „A wie pani doktor co, ja już od dawna się tego boję…”.

Kubatura gigantycznego holu ponoć większa niż watykańskiej bazyliki Św. Piotra, budowla szczodrze ozdobiona kolumnami oraz posągami rzymskich i greckich prawodawców. Marmury, kute żelazo, a na szczycie ogromna złota kopuła, która góruje nad miastem, tym bardziej że gmach zbudowano na wzniesieniu. Taki sąd mógł sprawić sobie tylko naród, który ma na sumieniu przynajmniej jedno większe ludobójstwo, mówię; na sumieniu albo w planie, poprawiam się w myślach. Do samego środka wejść nie można, krążymy więc wokoło i po dostępnych arkadach. Wołam: „Hejhoo!”, ale echo nie odpowiada; pewnie woli trzymać gębę na kłódkę. Nawet  tynk, który próbuje uciec z osypujących się sufitów, chwytają metalowe siatki. Między statuą Demostenesa a figurą Cycerona leniwie płyną wieki i strużka moczu. W powietrzu nieomal czuć paremie; wydają się namacalne, twarde i zimne jak posadzka, na której u podnóża monumentalnych schodów śpią bezdomni.

– No wiesz co! Próbowałeś mnie kopnąć?!

– Przecież bym cię nie kopnął.

– Ja się tu przeciągałem i myślałem, że mnie przytulisz…

– Taki miałem zamiar. Chciałem cię najpierw nastraszyć, a potem przytulić.

– Gdzie ja taki halogenek dostanę? Nie mam pomysłu.

– Jak to gdzie, w Sezamie.

– Nigdy tam nie byłem. Boję się tam pójść. Znajomy pytał tam kiedyś o płyn do srebra w moim imieniu, to go prawie te baby, takie w podomkach z włochatymi pachami, zlinczowały. Boję się, że mnie pobiją albo zrobią mi zdjęcie do gablotki „tego klienta nie obsługuje się”.

Sylwia Gruchała w zaawansowanej ciąży!

[pudelek.pl]

*

Po tym, kogo głoszą uzdrowiciele, można rozpoznać, czy działają z mocy Boga, czy innych sił. Bo jak mówi ks. Rafał Kowalski, szef wrocławskiego „Gościa Niedzielnego”, dla swoich celów szatan też może kogoś uzdrowić.

[ks. Rafał Kowalski]

*

Oddajcie Mu raka, oddajcie Mu strach, nieprzebaczenie, złość, przekleństwa, pozamałżeński seks, depresję, nadciśnienie, oddajcie Mu wszystko, to co złe.

[ks. J. B. Bashobora]

*

Tego dnia Maria Knapik-Sztramko była zdenerwowana. Już od kilku godzin wszystko wskazywało na to, że jej drugi koncert w Carnegie Hall w Nowym Jorku – najsłynniejszej sali koncertowej świata – będzie klapą. Jadąc metrem znalazła mały pieniążek, ale niestety odwrócony reszką do góry. To nie był dobry znak. Podniosła go, przekręciła orzełkiem do góry i włożyła w nuty. Gdy zjawiła się w Carnegie Hall i porosiła o klucz do garderoby, dostała, ale do oznaczonej literą C, nie A, jak poprzednim razem, gdy śpiewała Beethovena i odniosła sukces. To znowu nie był dobry znak. Kiedy wypakowywała torbę, okazało się, że woda mineralna, którą zawsze przy sobie nosi przewróciła się i zalała nuty. Ciężkie, sklejone zamoczone nie nadawały się do użytku. Kolejny zły znak.

[tutaj]

*

I wciąż uwielbia umierać na scenie. Mówi: „Można umrzeć, a potem wstać i zebrać znakomite oklaski”.

[Aleksandra Kurzak tutaj]

*

Radwańska na drodze do chwały. Przeskoczyła chiński mur

[tvn24]

*

…najlepiej jeździ się powoli […] wiem, jak kruchy jest człowiek […] dostanie się w machinę prokuratora […] nie wiem, jaką karę poniesie w kodeksie karnym przewidzianą, nie chciałbym, żeby poniósł jakąkolwiek karę…

[Włodzimierz Zientarski w tvn24 o wypadku podczas wyścigu w Poznaniu]

*

Pewnie do dziś byliby [Paktofonika] znani tylko wąskiej grupie fanów zespołu, gdyby nie młody scenarzysta Maciej Pisuk, który w 2008 roku wydał książkę „Paktofonika – Przewodnik Krytyki Politycznej”.

[Natalia Lesz]

– To jest żart, prawda?

– Prawda.

Około dwóch tygodni temu kupiłem zestaw przyzwoitych serów – camembert oraz brie de caractère, bezkompromisowo francuskich, nie po polsku złagodzonych. I, och, charakteru im odmówić nie można. Czuć je było już wówczas, gdy przezornie zamykałem je w szczelnym w swoim mniemaniu pudełku i wstawiałem do lodówki. Przydadzą się do jakiegoś wina czy coś, pomyślałem. Okazji na wino nie było, więc leżały tak, leżały, z terminem do końca grudnia. I śmierdziały coraz bardziej mimo umieszczenia w pojemniku, a ja czułem rosnący dyskomfort przy otwieraniu lodówki.

Trzeba zjeść, przekonywałem samego siebie, przecież zawsze przestają wonieć wraz z pierwszym kęsem. Ale jakoś się nie składało i nie zjadało. Kupiłem nawet wino, żeby miały czemu towarzyszyć; wino wypiłem, serów nie zjadłem. Ba, nabyłem specjalny nóż, co miało mnie sprowokować do konsumpcji wedle wszelkich reguł, a nawet z pewną pompą i dumą wynikającymi z podwójnie właściwego postępowania: nie dość, że wreszcie zjadłbym te sery, to jeszcze pokrojone lege artis. Nic to nie dało. Potem na dwa dni wybawił mnie wyjazd. Wróciwszy, posprzątałem zastępczo kuchnię (i rzutem na taśmę łazienkę, od umycia okien powstrzymując się cudem i z trudem), ale to nie ona była źródłem problemu, a zatem sprzątanie pomóc nie mogło.

Zacząłem się bać zaglądać do lodówki, zjadłem dwa razy na mieście, żeby nie musieć gotować, co wiązałoby się z wielokrotnym otwieraniem ustrojstwa na oścież. Po mleko do kawy sięgałem, lekko uchylając drzwiczki i natychmiast je zamykając. Napoje zimne, które lubię naprawdę schłodzone, trzymałem na zabudowanym balkonie i doprawiałem lodem z osobnego zamrażalnika. Pudełko urosło w mojej głowie do rozmiarów grobowca Agamemnona, a idea zdejmowania zeń wieczka i oceniania przydatności serów do spożycia majaczyła złowrogo na horyzoncie, jakby w grę wchodziła co najmniej ekshumacja masowych mogił.

Jaka historia, taki finał. Otworzyłem lodówkę, tyleż przewidująco co odruchowo wstrzymując oddech, wyjąłem pudełko, ściągnąłem nakrywkę, sprawdziłem, czy sery na pewno nie są już po terminie (co usprawiedliwiałoby ich natychmiastowe wyrzucenie do śmieci i bezzwłoczne wyniesienie worka), a stwierdziwszy ich nominalną przydatność, rozpakowałem. Wyglądały doskonale, smakują dokładnie tak, jak można było z łatwością przewidzieć – znakomicie. Zapach przestał mi przeszkadzać, gdy tylko przełknąłem pierwszy kawałek.

W tej opowieści nie byłoby niczego niezwykłego: niejeden staje się zakładnikiem sprzętu domowego czy czegokolwiek w sumie, co ożywia i obdarza mocą magiczną ze względu na swój brak odwagi, organizacji czy zdolności decyzyjnej. A robienie wszystkiego, byle tylko nie pozbyć się łatwego do rozwiązania problemu, jest tak powszechne, że w zasadzie ledwie rzuca się w oczy, zwłaszcza że bywa niekiedy całkiem twórcze, a przez to pożyteczne. Rzecz jednak w tym, że nie zjadłem tych serów do końca, bo to za dużo na jeden posiłek, a są zdecydowanie za dobre, żeby je wyrzucić…

Cóż mi zatem pozostaje? Zamknę je w szczelnym pudełku i wstawię do lodówki. Nóż mam, pozostaje tylko kupić wino.

%d blogerów lubi to: