Archives for posts with tag: szkoła

– Sześć lat podstawówki, trzy lata gimnazjum, cztery lata liceum mundurowego, dwa lata szkółki policyjnej, ileś lat czynnej służby… I wysyłają cię do pilnowania schodów!

– I to schodów donikąd, postawionych w miejscu, do którego nie pasują, dla upamiętnienia jednej z największych w historii wpadek służb mundurowych…

– Dyskusja przecież polega na wymianie opinii!

– Ale własnych, a nie cudzych, bo wtedy to nie dyskusja, tylko propaganda albo religia.

– Albo po prostu szkoła…

– Zdaniem szefa nauczycielskiej Solidarności pedagodzy są odpowiedzialni za zbawienie. Czyli pan od WF-u też ?

– Proponuję temat pracy magisterskiej dla studentów AWF-u: „Między zbijakiem a zbawieniem: implikacje gry w dwa ognie piekielne w świetle nauki społecznej kościoła”.

Lekcja historii w liceum. Niewiele umiem, albo gorzej: nawet w przybliżeniu nie orientuję się, jaką epokę omawiamy. Nauczycielka (którą, jak pamiętam, czule nazywaliśmy „Rudą Wszą”), zadaje nam pytanie, co to jest „Wesoły Trzeci Świat”.

Zapada długa cisza, aż wreszcie jakiś kolega (nieznany mi) ratuje klasę i rzuca: „Na przykład Skandynawia…?”. Na co Ruda Wsza radośnie podchwyca i rozwija, podekscytowana, swoim skrzekliwym głosem: „Tak! Wesoły Trzeci Świat – czyli wszystkie takie okolice, które wystają jak cycek! Może być rozmnożony na kilka, na przykład Skandynawia, Bułgaria z Jugosławią czy Indie.”

Potem na jakiś czas wychodzi, a nam puszcza muzykę i każe ją rozpoznać, a wszystko w ramach przerabiania tematu „Polska średniowieczna”. Dopiero pod długim czasie uświadamiam sobie, co to za utwór. Ten oto dość mało znany, a genialny, prewagnerycki Schubert, od 4’45”:

 

Ragen Klippen
Dem Sturz entgegen,
Schäumt er unmutig
Stufenweise
Zum Abgrund.

– Mam nieprzepartą ochotę odlać się pod popiersiem patrona naszej dawnej szkoły, ale nie wiem, czy będzie po temu sposobność. Naprawdę, mieli w tej szkole wiele diamentów, agatów i bursztynów, których wystarczyło nie popsuć, tylko podszlifować. A oni walili w nie młotkiem. Och, szkoda, że mojej matematyczki tam już nie będzie. Naplułbym jej w twarz. Ale może zadowolę się napluciem choćby na łacinniczkę.

– Właśnie sobie wyobraziłam, jak ociera twarz z twojej plwociny tym swoim dystyngowanym wzorcem ruchowym. Ja bym tylko podstawiła nogę babie od biologii, ale dla niej jestem niewidzialna do tego stopnia, że nogą-widmem nie spowodowałabym potknięcia.

– Trafiłaś w samo sedno. Ona nie ma ruchów, ona ma wzorce ruchowe. Ona nie ma uczuć. Ona ma reakcje układu współczulnego na bodźce afektywne. One nie widzą – one percypują pedagogicznie.

 

 

– A czy twoja matka często ucieka się w pracy pedagogicznej do rękoczynów ?

– Niezbyt. Moja matka jest na tyle infantylna, że potrafi się dogadać z dziećmi bez przemocy.

– W moim podręczniku do niemieckiego w szkole był niejaki Herr Kaleschke. Do tej pory mnie prześladuje to nazwisko.

– Okropne! Strasznie wschodnioberlińskie. Herr Kaleschke to taki wschodnioniemiecki inżynier. Pracuje oczywiście w fabryce. Mieszka w bloku typu klocek. Jest bogaty, więc ma trabanta i kolekcję kufli piwnych na ścianie.

– Albo uczy zajęć praktyczno-technicznych. Jego hobby to robienie wyklejanek z użyciem tłuczonego szkła. Ma też żonę Hannelore.

– Ona zajmuje się prowadzeniem domu. Jej hobby to stanie w kolejkach i podpierdalanie koleżanek na Stasi.

– Przypomniało mi się jeszcze coś poza tymi boksytami, piargami i resztą geograficznego chłamu. Proso i sorgo. Przeklęte proso i sorgo. Żółtawe plamki na mapie jak mocz na śniegu. Jak żółć wrednej geograficy, u której nie wolno skreślać na klasówkach, bo skreślenie to błąd, to grzech, skoro skreśliłeś, to znaczy, że ściągałeś.

– To są zboża.

– Wiem, że zboża. Ale nie wiem jakie! Nie wiem, czy na mąkę, czy na kaszę, na biopaliwo, na przykład w postaci jakiegoś lurowatego północnoafrykańskiego piwa, czy na pastwę zwierząt i losu. Pół świata to uprawia nie wiadomo po co. To znaczy pewnie do jedzenia. A dla nas do wykucia na blachę. I tak do wyrzygania. Uzupełnij mapkę, pokoloruj, więc chodź, pomaluj mój świat na żółto i na brązowo. Proso i sorgo. Aż do zesrania. Do budowania domków z gówna.

– Na budowanie domków z gówna jest gówno. Kupa słonia.

– A wiesz, że nie wiem, co to są piargi?

– Poważnie?

– No nie wiem. Wiem, że są żleby i piargi. Limba i kosodrzewina.

– To są takie…

– Nic mnie to nie obchodzi! Dość tego absurdu polskiej szkoły. Za późno, dwadzieścia lat za późno. A do tego boksyty. Wiesz co to są boksyty?

– Nie wiem.

– No właśnie. Olimpiady z geografii, kucie, szczucie i wszystko, i wykute masz na mapce, gdzie te cholerne boksyty. I co z tego? Gówno wielkie z tego.

– To coś z żelazem chyba…

– Nie z żelazem, sprawdziłem sobie, dziesięć lat po skończeniu szkoły sobie sprawdziłem, się dowiedziałem, co to są te pieprzone boksyty. Krasy, uedy, wadisy i golfsztromy. Belfry z błędnym wzrokiem, zonanizowane tym bełkotem, otępiałe, kiedyś z pylicą płuc od kredy w powietrzu, dziś na haju od tych markerów do tablic, całe w niezdrowych rumieńcach na punkcie zmieniających się granic i procentów wydobycia błota z bagna w piątym świecie, ze stolicami państw świata klekoczącymi w pustej przestrzeni między uszami, z rocznikiem statystycznym na pulsującym podołku, z najdrobniejszymi dziurami na mapie polski za paznokciami, zaimpregnowane tymi pierdołami – i nie widzą, że my nic nie wiemy, nic nie rozumiemy, i też impregnujemy się tą ich zwiędłotą, tępotą, miernotą, i mechanicznie powtarzamy te terminy, które same z siebie są tak biedne, tak pegieerowskie, socrealistyczne, tak siłaczkowe, że nic tylko do ziemianki i żryć kartofli. „Uzupełnij mapkę, zaznacz pierdzirzeczkę, smródkę zapyziałą między Zadupiem a Wypizdowiem, i oznacz długość i szerokość”, i bezdenną płytkość oznacz. Piargi i boksyty, kurwa, tyle lat w szkole, a ja latami nie wiem i nie wiem, co to są te piargi i boksyty, jak krew w piach, zaiwaniają, ględzą o tym, piargi, boksyty, boksyty, piargi, te baby, dziady od geografii, jęczą, nudzą, piardżą. I tyle z tego.

– I są jeszcze namorzyny…

 

 

 

 

– Książek w formie elektronicznej przybywa – chęć kupowania papierowych nie maleje.

– Elektroniczne kupuj te fajne, papierowe te niezwykłe.

– Ojoj, to znaczy, że duża część literatury polskiej, z większością lektur na czele, nie ma jeszcze swojego nośnika?

– Jak wchodzę do pokoju nauczycielskiego, to mówię, że mnie swędzi z rana prodiż. Wszyscy myślą, że to taki żarcik, a ja tak naprawdę.

E: – Wiesz, że  – zainspirowana twoim wpisem o carbonarze – postanowiłam sama też zrobić?

M: – Ja też ostatnio zrobiłem. Wyszła mi niewiele lepsza niż znajomemu w tym wpisie.

R: – A z jakiej ty jesteś szkoły?

E: – W jakim sensie?

R: – No bo są dwie szkoły robienia carbonary. W jednej…

M: -… Wolno używać śmietany.

E: – A w drugiej?

M: – W drugiej sos robi się tylko z wody i snobizmu.

– Geografii w podstawówce uczyła nas straszna baba, o nazwisku Buze, które już samo w sobie sugerowało, że czai się w niej zło.

– Stosowała terror i reżim, trzeba było siedzieć prosto i patrzeć przed siebie, i nie wolno było skreślać na klasówkach. Skreślenie, a zwłaszcza przeprawienie złej odpowiedzi na dobrą, traktowała jak błąd, bo jej zdaniem wskazywało to jednoznacznie na ściąganie.

– I na każdej lekcji robiła kartkówkę z położenia geograficznego. Otwierało się atlas na odpowiedniej stronie i oznaczało położenie jakiegoś dajmy na to, miasta. Przy czym nie wolno było go oznaczyć za dokładnie, bo to by znaczyło, że się ściągnęło cyferki z końca atlasu, gdzie były wypisane położenia najważniejszych miast. Trzeba było oznaczać z wystudiowaną niedokładnością.

– I puszczała na lekcjach slajdy. Takie straszne slajdy z lat siedemdziesiątych. Byli do ich obsługi wyznaczeni dyżurni, którzy tracili przerwę przed lekcją i po niej na obsługę prehistorycznej slajdownicy.

– Tak, to była taka wikipedia minus dwa zero.

W szkole, w której uczy matka znajomego, pewien chłopiec został przyłapany na oglądaniu filmików pornograficznych. Wyjątkowo odrażających i grzesznych. Skonsternowane nauczycielki wezwały jego matkę i zaczęły się jąkać:

– No bo, proszę pani… Jest taka sytuacja, że… Pani syn… On tak jakby… Nie wiemy, jak to opisać… O, to może pani pokażemy!

I pokazały.

– Raz dziewczyna, którą uczę w szkole, napisała mi, żebym ją przeleciał w kiblu.

– O, i co jej dałeś? Piątkę? Czy pałę?

– Co tu masz za bliznę nad okiem?

– Kolega mi kiedyś wbił kijek od nart. Dwa centymetry niżej i by było.

– Nie było, oka, tak. A za co aż tak?

– Bo przezywałem jego siostrę.

– Jak przezywałeś?

-„Ula Cebula”.

– Uuu, i tak się wkurzył? U Mmm w podstawówce gorzej przezywali ludzi. Na przykład za jedną dziewczyną wołali: „Z przodu ściana, z tyłu ściana, Aśka* krzywe ma kolana”. A za inną jeszcze gorzej, niestety: „Hela Ropela*, pół kurwy, pół cwela”.

——————————————————————————-

*Imiona i nazwisko zmienione.

Znajome wrażenie zagubienia, rozległe szkolne niewyspanie. Piasek pod powiekami, dyskomfort w żołądku. Wiesz, że masz podkrążone oczy, nawet bez patrzenia w lustro. Odklejenie od rzeczywistości, jakby się trochę wypiło albo przypomniało sobie złą wiadomość. Raczej to drugie: uczucie powierzchownego znieczulenia w parze z utrwalającym się lękiem.

Dzwoni dzwonek. Nie mogę znaleźć swojej klasy. Podchodzę do różnych ludzi, nie poznaję twarzy, chociaż niektóre są całkiem ładne. Do tej szkoły przeniósł się specjalnie dla mnie Piotrek, ale jestem na niego pogniewany, bo z jednej strony dziwnie się czuję z tym, że zadał sobie nieproporcjonalnie duży trud przyjścia tu za mną, a z drugiej jestem zazdrosny, bo siedzi w łazience i podrywa jakiegoś równolatka.

Wreszcie natrafiam na grupkę dziewczyn. Są ubrane w sukienki balowe jak na studniówkę, mają fikuśne fryzury i mocny makijaż. Popijają szampana z długich kieliszków.

– Ej, nie wiecie może, gdzie jest moja klasa?

Wskazują gestem na pozostałe dziewczyny siedzące i stojące w strojach wieczorowych. Rzeczywiście, poznaję. Ze zdziwieniem zauważam wśród tych osób twarze znane raczej z klubów niż z liceum, ale nie wnikam.

Wchodzę do klasy. Pracownia polonistyczna, nauczycielki jeszcze nie ma, na biurku leży otwarty dziennik. Koleżanki i koledzy już siedzą normalnie ubrani w ławkach częściowo ustawionych w podkowę.

Jest gorące popołudnie. Wstaję i pytam:

– Jaki my mamy miesiąc? Czasem nie sierpień?

– Nie, czerwiec.

– To już po maturach? Dlaczego jesteśmy w szkole?

Koleżanka prostuje:

– Bo mamy maj.

Inna poprawia:

– Mamy marzec, matury za pasem.

Kolejna uściśla:

– Tak, mamy kwiecień.

– Rany boskie, ja się w ogóle nie uczyłem. Ale zaraz, ja już to chyba zdawałem. Czy my tego nie zdawaliśmy?

Cisza.

– No, mówcie, ręka w górę, kto zdawał.

Wszyscy podnoszą ręce.

– A kto z was zdał tę maturę?

Zdecydowana większość podnosi ręce.

– To dlaczego teraz jesteśmy w szkole? Co to jest w ogóle za szkoła?

Koleżanka odpowiada z miną taką, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie:

– Sześcioklasowe technikum.

– Że co? W której jesteśmy klasie?

– Czwartej.

– Ale dlaczego?!

Agnieszka, która siedzi przede mną z nosem w zeszycie zapisanym wzorami matematycznymi, odwraca się i odpowiada rezolutnie:

– Bo daje to nam nowe możliwości zdawania na przykład fizyki, chemii na maturze.

– Ale po co?

– Żeby studiować na politechnice.

– To się kupy nie trzyma. Dobrze chociaż, że ty też z powrotem tutaj, Agnieszko.

Przypomniało mi się, jak kiedyś na lekcji biologii w liceum na prośbę (świrniętej skądinąd) nauczycielki o wymienienie trzech warzyw bogatych w betakaroten odpowiedziałem:

– Marchew, marchwia i marchewka.

I dostałem ataku śmiechu. Ona zaś wpadła w furię.

Chodziłem potem po szkole i na różnych ogłoszeniach i wywieszkach dopisywałem „marchwia”.

Opowiadał Vrublini, jak nauczycielka w szkole miała puścić film przyrodniczy.

Vrublini: A będzie czytać Czubówna?

Nauczycielka: Nie.

Vrublini: To ja wychodzę.

Wziął swoje rzeczy i – wyszedł.

%d blogerów lubi to: