– Jeśli na Ziemi ważysz 100 kilo, to na Marsie tylko 38.
– Jutro się przeprowadzam!
– Ciekawe, czy na Marsie są pączki…
– Na pewno są pączki! I trzeba ich zjeść trzy razy więcej, bo ważą trzy razy mniej!
– Jeśli na Ziemi ważysz 100 kilo, to na Marsie tylko 38.
– Jutro się przeprowadzam!
– Ciekawe, czy na Marsie są pączki…
– Na pewno są pączki! I trzeba ich zjeść trzy razy więcej, bo ważą trzy razy mniej!
– Przechwalała się, że założyła na siebie to, co dekadę temu, bo wciąż mieści się w ten sam ciuch.
– No, to gratuluję trzymania formy! I współczuję braku kasy na nowe ubranie.
– Czy na premierze w waszym teatrze będą celebryci?
– Nie zapraszaliśmy.
– A to dlaczego?
– Bo w naszym teatrze kreacje są na scenie.
– Aha, świetnie, a w takim razie kto robił kostiumy?
– Czy to jest najważniejsza czy najnieważniejsza rzecz?
– Najmniej z najbardziej ważniejszych.
– Tu powinno być „kołoradskij żuk”, a napisało mi się „wołoradskij”. Ruski żuk jak wół, osiąga nawet czterdzieści…
– Ton! I może służyć do…
– …Napędzania okrętów podwodnych? W takim kółku jak chomik by tam biegał.
– Albo lepiej unosiłby antonowy w powietrze!
– Rozumiem. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
– A przynajmniej pilne i mniej pilne… O ważności przekonujemy się zwykle z opóźnieniem.
– Ja to chyba nawet czytałem.
– Co czytałeś?
– Tego Schopenhauera. Ale nie pamiętam.
– Ha, to mam nad tobą przewagę.
– A co, czytałeś i pamiętasz?
– Nie. Nie czytałem i nie pamiętam!
Stłukłem kubek, mój ulubiony, kupiony z Mmm tuzin lat temu, zanim jeszcze zamieszkaliśmy razem, wyłowiony za psie pieniądze na przecenie, na wagę. Ciepłobrązowy, pojemny, smukły, proporcjonalny, z białym gładkim wnętrzem wywijającym się ku krawędzi. Włosi brzeg naczynia nazywają labbri – usta, tak samo jak brzeg rany.
W podobny sposób rozbiłem niedawno bardzo ładny dzbanuszek do mleka ze sklepu wszystko za pięć złotych. Jeden i drugi spadł na podłogę przy odstawianiu po umyciu na suszarkę. Przeceniona równowaga, środek ciężkości nie tam, gdzie trzeba, trochę mokro, ślisko. I leci.
Kubek spada, patrzę przez chwilę, jakbym zastanawiał się, czy nie powinienem zlekceważyć, przełknąć, wyjść, zostawić, ale – nie wzdychając chyba – przyklękam, żeby pozbierać skorupy. Są duże, mają bardzo ostre krawędzie. Minę muszę mieć niepewną; przykucnięty, ociągam się z sięgnięciem po kawałki. Nie jest mi smutno, nie jestem zły. Jestem co najwyżej zdziwiony.
– Coś pękło?
Patrzę na niego trochę nieprzytomnie, trzymając w rękach kawałki potłuczonego naczynia, i nagle dociera do mnie, że powinienem i, co ważniejsze, mogę odpowiedzieć:
– Nie, złożyło się.
– …Ma taką specjalną beczkę na solankę, żeby przed wędzeniem zanurzyć mięso.
– To rewelacyjna sprawa takie domowe wędliny.
– Ale ty wiesz, ile on tego ostatnio nawędził? Trzydzieści cztery kilo! To jest tyle co… Co… Co dziesięcioletni chłopiec!
– Fajny koleś. Warto.
– To ja tylko wrócę do dawnej wagi i sprawdzę.