Archives for posts with tag: wino

– Myślałem, że zostanę w domu.

– To dlaczego wyszedłeś na miasto?

– Wino kazało mi tańczyć!

– Znowu chce mi się lać.

– Może tak działają na człowieka.

– Co działa?

– Wina.

– Że chce się lać?

– Tak.

– Kogo lać?

– Nie kogo.

– Co lać?

– Na co.

 

– Chcesz wody?

– Wodę to piją zwierzęta. Ludzie piją wino.

– Po to, żeby się stać zwierzętami?

 

 

– Ona, jak to korpopanie, po pracy pije i rzuca się w wir kompulsywnego seksu, nie ma rady.

– Jak to dobrze, że my nie musimy tego robić! Z przymusu.

Dziś z kolei był mi potrzebny synonim do słowa „piwo”, najlepiej taki zabawniejszy, bardziej wyluzowany. Wśród propozycji, jakie zaoferował mi internetowy słownik, znalazły się:

boski napój, gin, grzanka, koniak,

mocz starego pawiana, mózgotrzep,

utrwalacz, warzone, wino, woda ognista, żubr.

– Drugi kieliszek mi bardziej smakuje.

– Drugie kieliszki mają to do siebie.

– Zwłaszcza że to jest czwarty.

Rodzice wyjechali na weekend i poprosili mnie o popilnowanie domu i zwierząt. Zaprosiliśmy więc z Rabbiem w niedzielę dwoje znajomych na wczesny obiad w formie grillowej. Rodzice mają wrócić przed zachodem słońca.

– A co będzie jak nas przyłapią? Trzeba schować alkohol!

– Phi, jaki tam alkohol. Duzi jesteśmy, w tym wieku to schować trzeba karkówkę, bo będzie wykład, że cholesterol…

– Jakie te buty białe, czyste, można polizać?

– Wino piłeś, nie ubrudź mu.

– W dobrych cenach mają tu te wina, a to denominazione di origine controllata.

– E garantita!

Disprezzata!

Sola, perduta, abbandonata!

Casta diva!

Cara sposa!

– To na deser kieliszek białego?

– Czemu nie, taka dekonstrukcja.

Zjawia się kelnerka.

– Coś białego byśmy, co pani poleca?

– Może to? Tu mamy 70% verdejo i 30% viury.

Viury! Znakomicie.

Podchodzimy do lady z wędlinami.

– Jeszcze parę plasterków czegoś? Może tego, ładnie wygląda, jak to się nazywa?

– To jest włoska curva

– Doskonale. Kurwa na wiórach.

Około dwóch tygodni temu kupiłem zestaw przyzwoitych serów – camembert oraz brie de caractère, bezkompromisowo francuskich, nie po polsku złagodzonych. I, och, charakteru im odmówić nie można. Czuć je było już wówczas, gdy przezornie zamykałem je w szczelnym w swoim mniemaniu pudełku i wstawiałem do lodówki. Przydadzą się do jakiegoś wina czy coś, pomyślałem. Okazji na wino nie było, więc leżały tak, leżały, z terminem do końca grudnia. I śmierdziały coraz bardziej mimo umieszczenia w pojemniku, a ja czułem rosnący dyskomfort przy otwieraniu lodówki.

Trzeba zjeść, przekonywałem samego siebie, przecież zawsze przestają wonieć wraz z pierwszym kęsem. Ale jakoś się nie składało i nie zjadało. Kupiłem nawet wino, żeby miały czemu towarzyszyć; wino wypiłem, serów nie zjadłem. Ba, nabyłem specjalny nóż, co miało mnie sprowokować do konsumpcji wedle wszelkich reguł, a nawet z pewną pompą i dumą wynikającymi z podwójnie właściwego postępowania: nie dość, że wreszcie zjadłbym te sery, to jeszcze pokrojone lege artis. Nic to nie dało. Potem na dwa dni wybawił mnie wyjazd. Wróciwszy, posprzątałem zastępczo kuchnię (i rzutem na taśmę łazienkę, od umycia okien powstrzymując się cudem i z trudem), ale to nie ona była źródłem problemu, a zatem sprzątanie pomóc nie mogło.

Zacząłem się bać zaglądać do lodówki, zjadłem dwa razy na mieście, żeby nie musieć gotować, co wiązałoby się z wielokrotnym otwieraniem ustrojstwa na oścież. Po mleko do kawy sięgałem, lekko uchylając drzwiczki i natychmiast je zamykając. Napoje zimne, które lubię naprawdę schłodzone, trzymałem na zabudowanym balkonie i doprawiałem lodem z osobnego zamrażalnika. Pudełko urosło w mojej głowie do rozmiarów grobowca Agamemnona, a idea zdejmowania zeń wieczka i oceniania przydatności serów do spożycia majaczyła złowrogo na horyzoncie, jakby w grę wchodziła co najmniej ekshumacja masowych mogił.

Jaka historia, taki finał. Otworzyłem lodówkę, tyleż przewidująco co odruchowo wstrzymując oddech, wyjąłem pudełko, ściągnąłem nakrywkę, sprawdziłem, czy sery na pewno nie są już po terminie (co usprawiedliwiałoby ich natychmiastowe wyrzucenie do śmieci i bezzwłoczne wyniesienie worka), a stwierdziwszy ich nominalną przydatność, rozpakowałem. Wyglądały doskonale, smakują dokładnie tak, jak można było z łatwością przewidzieć – znakomicie. Zapach przestał mi przeszkadzać, gdy tylko przełknąłem pierwszy kawałek.

W tej opowieści nie byłoby niczego niezwykłego: niejeden staje się zakładnikiem sprzętu domowego czy czegokolwiek w sumie, co ożywia i obdarza mocą magiczną ze względu na swój brak odwagi, organizacji czy zdolności decyzyjnej. A robienie wszystkiego, byle tylko nie pozbyć się łatwego do rozwiązania problemu, jest tak powszechne, że w zasadzie ledwie rzuca się w oczy, zwłaszcza że bywa niekiedy całkiem twórcze, a przez to pożyteczne. Rzecz jednak w tym, że nie zjadłem tych serów do końca, bo to za dużo na jeden posiłek, a są zdecydowanie za dobre, żeby je wyrzucić…

Cóż mi zatem pozostaje? Zamknę je w szczelnym pudełku i wstawię do lodówki. Nóż mam, pozostaje tylko kupić wino.

Najciekawsze frazy, po jakich trafiano przez wyszukiwarki na mrówkodzika w ostatnim tygodniu:

tekstem mary ma owieczkę jak zagrać na flecie

wykurwiście po angielsku

dźwięki przypisane do poszczególnych strun

porno wino w odbycie

mrównik- wzrost dlugosc zycia

doktor chlosta

advenczur

homoseksalizm nas bżydzi

doktor jebaka

polamance jezyka

diabelski interwal

babi jar sex

Co ciekawsze frazy, po jakich trafiano przez wyszukiwarki na mrówkodzika w ostatnich dwóch tygodniach, wytłuszczam te najfajniejsze:

swiatło w cipce

wierszyk ja bym wolał zeby mnie brzuch bolał

limeryki urugwaj przykłady

gay opowiadanie ku przestrodze

fisting a chrześcijaństwo

jak będzie po angielsku gay ruchanie

dziki wróbel

bij mnie kochana po dupie filmy porno bdsm

cytaty pocieszanki

cipki w operze

gangrena gayromeo

wino cipsko i calypso

porno z babuszkoy

jelito grube w odbycie

Kolaż recenzji win z Bordeaux ze strony sklepu Marka Kondrata:

W ustach pełne, sprężyste i rześkie. O silnej strukturze, ostry charakter złagodzony podwyższoną zawartością cukru. Piękny, rubinowy kolor z pobłyskami fioletu. Ze stonowanym bukietem skóry. Solidne i ciągle żywiołowe. Bardzo długi finał.

– I co, mam cię związać i w szafie trzymać?

– Tak. Ja o samej wodzie.

– O chlebie i soli?

– Sól i woda później. To znaczy chleb i woda. To znaczy chleb i sól. 

Jakiś chłopak o swoich planach na następny dzień:
– Mam szkolenie z win.

Może jest księdzem?

[…] nie sądzę jednak, żeby był alkoholikiem. Raczej z tych, co sobie łykną raz na godzinkę i gustują w białym winie.

[G. Simenon Maigret i trup w kanale]

A bardziej lansiarskiej siłowni niż Holmes Place w Hotelu Hilton nie było?

Aha. Châteauneuf-du-Pape nie jest lansiarskie, bo Château Lafite-Rothschild jest bardziej.

%d blogerów lubi to: