– Widziałem dzisiaj zdjęcia ze zniszczonej Notre Dame… Poruszające…
– Poruszające to jest to, że pierwsze zniszczenia w Paryżu pojawiły się już 74 lata po zakończeniu wojny!
– Widziałem dzisiaj zdjęcia ze zniszczonej Notre Dame… Poruszające…
– Poruszające to jest to, że pierwsze zniszczenia w Paryżu pojawiły się już 74 lata po zakończeniu wojny!
Coś nas podkusiło, żeby wrócić do domu późnopopołudniowym spacerem przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Stare i Nowe Miasto. Idziemy.
Jakoś przed Bristolem pierwsza wystawa, jakby fragment torów kolejowych oklejony jakimiś brudnymi szmatami. Z opisu dowiadujemy się, że to szeroko pojęte Gloria Victis, i to pod patronatem podsekretarz stanu w MKiDN Wandy Zwinogrodzkiej (dobrze, że nie pod honorowym patronatem pani Joli z sekretariatu albo pana Edka z administracji). Parę kroków dalej kolejna wystawa, tym razem większa i bardziej błyszcząca, a zatem niewątpliwie znacznie bardziej atrakcyjna, coś o setnej rocznicy niepodległości, choć stylistyką glamouru z lat dziewięćdziesiątych pasowałaby raczej do trzydziestolecia transformacji. Niedaleko, po drugiej stronie ulicy, wystawa pod tytułem SOLIDARNI, trochę dziwnym, skoro poświęcona jest bynajmniej nie latom 80., tylko Marcowi ’68. Tablice pamiątkowe i krzyże z brzóz pod pałacem namiestnikowskim, klasyka. A zaraz dalszy ciąg wystawy niepodległościowej.
Kiedy myślimy, że już starczy tych wystaw, to przed Świętą Anną jeszcze spora wystawa o Janie Pawle II, dziwny tunel, na zewnątrz biały, wewnątrz czerwony, jakby jakaś macica Matki Polki, z której dobiegają sakramentalne słowa „…ziemi. Tej ziemi!”.
Zbliżamy się do Zamku królewskiego. Znad naszych głów dobiega jakiś furgot, hurgot.
– A to co znowu za dźwięk?
– Helikopter leci, patrz, tam.
– Uff. Bo już myślałem, że to z Zamku nadają odgłosy hitlerowskich nalotów…
– Ciekawe, czy publiczność wstanie, jak w preludium symfonicznym „Polonia” Elgara będzie ten fragment z hymnem polski.
– Mam nadzieję, że nie.
– A ja, że tak. I też wstanę. I będę hajlował. Hajlował dla Niepodległej, oczywiście.
*
– Swoją drogą to jego lordowska mość sir Elgar, zamiast wzruszać się Paderewskim i pisać ten minoderyjny medley pod tytułem „Polonia” mógł napisać uwerturę koncertową „Irlandia”, wariacje na temat „Tasmania”, a w ogóle to najlepiej oratorium „Kompania Wschodnioindyjska” .
– W sumie szkoda, że sir Elgar nie dożył drugiej wojny światowej. Mógłby też skrobnąć poemat symfoniczny „Jałta”.
*
– A ten bis to co to było? Też jakiś Elgar?
– No, może któraś kompulsja starcza.
– Heh, kompulsja starcza?
– Powiedziałem „Pomp and circumstance”, ale w sumie na jedno wychodzi.
– Pieczone ziemniaki!
– W takim ogniu? Spalą się! My zawsze w popiele…
– My też w popiele, oczywiście. Ale popiół źle wychodzi na zdjęciu.
– Zabawne, że użyłeś wtedy określenia „spłaszczyciel”, a nie „płaszczyciel”. Jakoś częściej chyba takie słowa biorą się od czasowników niedokonanych. Chociaż z drugiej strony jest „założyciel”, a nie „zakładaciel”. Może to kwestia skuteczności, z jaką ktoś daną czynność wykonał.
– No, gdyby na przykład Polska miała zniszczyciele, a nie niszczyciele, tobyśmy wygrali wojnę.
– I trzeba wsiąść w pociąg na Südkreuz.
– Südkreuz? To nie brzmi jak nazwa dworca, tylko jak odznaczenie za służbę w Afrika-Korps!
– Kilka lat temu odwiedzam zaprzyjaźnionego weta w celu przycięcia Garfieldowi pazurów, w poczekalni siedzi też dobrze już starsza, bardzo elegancka pani z żółwiem. Żółw jest spory i ma popękaną skorupę, sklejaną i łataną czymś tam. Od słowa do słowa poznaję zdumiewającą historię. Otóż żółw pochodzi z transportu, który Niemcy podczas II Wojny wysłali na front wschodni, okradzionego przez krakowskich kolejarzy. Żółwie (zapewne z Grecji) miały wzbogacić żołnierską kuchnię Wehrmachtu, zamiast tego zostały zjedzone przez Untermenschów. Nie wszystkie – ten został zaadoptowany przez krakowską inteligencką rodzinę. Na starość zaczęły mu się mylić kierunki i któregoś dnia spadł z balkonu willi na beton. Weterynarz skleił popękaną skorupę, teraz pani z żółwiem przyszła do kontroli. Kiedy mi to opowiadała, żółw defekował zgrabną strużką na jej elegancki trencz. – Widzi Pan, jak on się denerwuje! – skomentowała.
– Odepniesz mi ten karabińczyk od torby?
– Karabińczyk! Co to w ogóle za słowo! Brzmi, jakby je wymyślił jakiś zakochany w militariach harcerzyk, który już nie może się doczekać, aż zacznie zabijać…
– Nie pojmuję fenomenu Marleny Dietrich. Skąd taka kariera? Dlatego że Hitlerowi robiła?
– No chyba wręcz przeciwnie, ona działała przeciwko, w ruchu oporu. Żydów ratowała.
– Katowała?
– Tak! Swoimi piosenkami i filmami!
– Aha.
– Poza tym ona razem z tą drugą…
– Garbatą Gretą?
– Nie, tą drugą, z Francji…
– Gretą Piaf?
– One jeździły i dawały żołnierzom na froncie…
– Dupy?!
– Nie, koncerty!
– Swoją drogą z Edith Piaf toby byłą niezła perwersja.
– No tak, Dietrich to przynajmniej miała dużego fiuta.
– I będę to tak pisał i pisał. Niebawem spadnie śnieg. A potem będzie wojna. A potem nadejdzie zlodowacenie. A ja sobie będę pisał pod kocem. I kiedyś to skończę, i powiem „Skończyłem”. I wtedy umrę.
[Wiersz, który mnie przed laty wzruszył, na tablicy niedaleko skrzyżowania Grójeckiej z Bitwy Warszawskiej]
Ja jestem zła ulica. Nie przystępuj do mnie,
Najeźdźco, który niesiesz śmierć samolotową!…
Swojego bronię miasta twardo i niezłomnie…
Do walki jestem zawsze skorą i gotową…
Ja jestem zła ulica!… Stawiam barykady
I pluję armatami, karabinem walę.
Nie przerażą mnie twoich bomb tonowych grady
I czołgi twe jaszczurcze chwytam wciąż zuchwale.
Ja jestem zła ulica!… Lecz swe kocham dzieci,
Których mi co dzień więcej na łonie umiera,
Gdy kamienic granica przy tym jasno świeci.
Ja jestem zła ulica!… Lecz choć głód doskwiera,
Nie wpuszczę cię do miasta, gwałcicielu krwawy!
———————————————————–
Ja, pani Opaczewska, bronię dziś Warszawy!
[Jan Janeczek (1898-1944) Żołnierz Armii Krajowej]
– I został zamordowany.
– Został zlikwidowany.
– No mówię, zamordowany.
– Wykonali na nim wyrok.
– Dobrze: wykonali na nim wyrok, mordując go.
LatinoAmerican: What does “gotten himmel” mean?
Lover of GOD: You mean „Goot Gott in Himmel?” That is German, meaning „Good God in Heaven”.
[z jakiegoś forum]
*
Bezpieczeństwo jest ciągłym dialogiem między użytkownikami facebooka.
[administracja fb]
*
Jutro lecę do Ukrainy choć pochodzę z Kosiny i miałem kiedyś zębów bez liku, a teraz bez kitu, został mi kikut, zacznę je wprawiać, kły sobie sprawiać, kasę wydawać i zęby usprawniać, jak już kły będę miał ładne i nowe, choć nie będą żywe tylko akrylowe, wtedy założę katanę i pulower, i pójdę już z kłami i w katanie na łowy…
[komentarz na portalu pudelek.pl]
*
Koniec dyplomatycznej wojny z Białorusią. Polski ambasador w Mińsku
[wyborcza.pl]
*
SPALAJ TŁUSZCZ JEDZĄC
[reklama]
Jest taka piosenka The Cranberries Zombie, wszyscy znają, to nie zagnieżdżam.
Tekst jest przyzwoity. Jest w nim taki fragment:
But you see, it’s not me, it’s not my family.
In your head, in your head they are fighting,
With their tanks and their bombs,
And their bombs and their guns.
In your head, in your head, they are crying
Dopiero niedawno dowiedziałem się, że tam jest:
And their bombs and their guns.
Całe życie myślałem, że ona śpiewa:
And their bombs and they’re-gones.
„Ich bomby i ich odejścia/zniknięcia”, tak to rozumiałem, według tej samej logiki co must-haves, dos and don’ts czy has-beens. Wydawało mi się to bardzo udane i całkiem poruszające. A tu feler.
Kartka ze zsypu śmieciowego w bloku:
odezwa*
przykłady:
„Odezwa Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa” z 1919
„Odezwa na wkroczenie wojsk polskich do Królestwa Kongresowego” z 1914.)]