– Zima znów zaskoczyła: ledwo wpół do czwartej po południu i już zachód słońca. Zaskakujące.
– Zaskakujące, że tak wcześnie?
– Nie. Zaskakujące, że znów dałem się zaskoczyć.
– Zima znów zaskoczyła: ledwo wpół do czwartej po południu i już zachód słońca. Zaskakujące.
– Zaskakujące, że tak wcześnie?
– Nie. Zaskakujące, że znów dałem się zaskoczyć.
Rozdział w tłumaczonej powieści – 14 tysięcy znaków.
Szacowany czas do końca pracy – 30 minut.
Bohater, który w 2 ostatnich niepozornych, prozooptycznych akapitach zaczyna rapować, przez co ich przekład zajmuje 3 godziny – bezcenny.
– „Helena egipska” jest super! I wszystko się dobrze kończy.
– To dziwne uczucie. Happyendowe opery Straussa są jak wtedy, kiedy budzisz się po nocy wypełnionej perwersyjnym seksem, po którym mógłbyś wręcz mieć wyrzuty sumienia, a tu się okazuje, że towarzysz tych grzesznych przyjemności materializuje się jako twój mąż leżący obok ciebie w łóżku.
I starsze (chyba lepsze):
– Łaa!
– Co się dzieje?
– Nic, zepsułem.
– Ale co?
– A przestraszyłem się pajączka, uszkodziłem go niechcący i musiałem dobić.
– Ech.
– No co chcesz. Jakbym nie dobił, tobym był okrutny, a tak tylko niezdarny.
– Hehe, i wyobraź sobie, że w latach dziewięćdziesiątych na międzynarodowy zjazd przyjechały te kobiety z komsomołu, z Łotwy, z Rosji, nieświadome, że to spotkanie lesbijek!
– Musiały wzbudzić sensację wśród delegatek.
– Noo… One przecież na pewno miały ręce wielkie jak bochny chleba. A wiesz, co takie ręce potrafią zrobić…
– No, wiadomo.
– Na przykład…?
– Sputnika!
– A ty co, udajesz, że mnie nie poznajesz?
– To było tak niespodziewane spotkanie, że aż cię zignorowałem.
– Zaskakujesz mnie czasami. Tak pozytywnie.
– Inne pokolenie.
– W dupę se wsadź swoje pokolenie, bezczelny gnojku.
Po pięciu godzinach spędzonych dobrowolnie na wycinaniu i wywlekaniu chaszczy spośród macew, odrapywaniu płotów i barierek z rdzy oraz – niepozbawionym uroku – podduszaniu się w oparach farby – uczestnicy akcji Ochotniczego Hufca kierują się ku wyjściu z cmentarza.
Ich stroje są luźne, niedbałe, poznaczone plamami z farby, ziemi i rdzy. Idą z gołą głową albo w nakryciach głowy, którym daleko do kipy, kapelusza chasydzkiego czy tym bardziej sztrejmła.
Niosą duże plastikowe reklamówki wypełnione śmieciami: pustymi puszkami, zużytymi rękawiczkami ogrodowymi, brudnymi pędzlami. Chwytają promienie zachodzącego słońca. Oddychają krystalicznym powietrzem młodej wiosny, która pierwszym cieplejszym w tym roku muśnięciem swej gibkiej dłoni pobłogosławiła ten dzień oraz ich trud. Na ich pokraśniałych od wysiłku i rozmaitych idei licach maluje się zadowolenie z dobrze wykonanej pracy.
Z naprzeciwka nadchodzi główną aleją duża wycieczka względnie elegancko ubranych Żydów w różnym wieku. Ich przewodnik podchodzi do J.J., znawcy historii Żydów polskich, który wspiera działania Hufca, i pyta go scenicznym szeptem, nie kryjąc zaskoczenia i obrzydzenia:
– A to oni tu tak mogą…?