– A co tam ma ten zegar?
– Wskaźniki: temperatury i wilgotności.
– A tam na górze co ma? Jakiś trzeci wskaźnik?
– A wiesz, że nie wiem. Sprawdzę… Eee, to tylko napis. Esperanza.
– A co tam ma ten zegar?
– Wskaźniki: temperatury i wilgotności.
– A tam na górze co ma? Jakiś trzeci wskaźnik?
– A wiesz, że nie wiem. Sprawdzę… Eee, to tylko napis. Esperanza.
– Ja muszę zasypiać przy czymś włączonym, jakimś serialu, czy coś, bo to daje złudzenie, że nie jestem sam. Nigdy nie zasypiam po odcinku, zawsze w trakcie.
– Ja bym tak nie mógł.
– Czemu?
– Bo mnie elektryczność przeszkadza. Przed snem muszę powyłączać wszystko, powyciągać z kontaktu. I jak zegar tyka, dlatego nie mam zegarów i jak komórka mi padnie, to nie wiem, która jest godzina.
To prawdziwa antropologia poranka. Tak to się wszystko zaczyna. Z dokładnym rozpisaniem na kiedyś i dziś. Czas przeszły był jak betonowe koryto, którym płynęło się sprawnie w nowy dzień. Był jak ekscytujące oczekiwanie na nowe, nieznane, lecz z pewnością udane. Czas teraźniejszy: rano wszystkie myśli są czarne. Porozłażone w różne strony, nie do okiełznania. Zegar swoje, my swoje. Powtarzalność czynności sprawia, że jeszcze bardziej nie panujemy nad rytuałem mycia zębów czy smarowania kanapki masłem.
[Sylwia Chutnik, felieton w „Polityce” (2869), do przeczytania tutaj]
– Ja to mogę co 15 minut jak jest zimno, a co 5 jak jest gorąco.
– Eee, dla mnie 5 minut przerwy to stanowczo za mało. Nawet 15 za mało.
– Dla mnie też! Ale kiedy jest tak gorąco…
In a real dark night of the soul it is always three o’clock in the morning, day after day.
[F. Scott Fitzgerald, The Crack-Up]