– Te poglądy należy pomnażać, a nie podzielać!
– Ja tam lubię dzielenie.
– Ja też lubię. No i nie da się przez zero, co pomaga unikać kiepskiego towarzystwa.
– Te poglądy należy pomnażać, a nie podzielać!
– Ja tam lubię dzielenie.
– Ja też lubię. No i nie da się przez zero, co pomaga unikać kiepskiego towarzystwa.
– Ludzie wokół „Gry o tron” dzielą się na tych, co ją oglądają i ciągle o tym mówią, i na tych, co nie oglądają i też o tym mówią. Tak samo jest z ćwiczeniami. Każdy chciałby ćwiczyć, ale dzielimy to na tych, co tego nie robią i o tym gadają i na tych, co to robią i o tym gadają.
– A mi się wydaje, że ludzie dzielą się na tych, którzy wszystko łatwo uogólniają i widzą tylko dwa bieguny, bez łączących je linii prostych i krzywych, ciągłych i przerywanych, i na tych, którzy takim uogólnieniom nie ulegają… Oraz na tych pośrednich.
– Co za nudziarz.
– Przestań! On ma skończone dwa fakultety!
– To już rozumiem, czemu jest taki zero-jedynkowy.
– Długo żywiłem przekonanie, że optymalnie jest być pięknym i głupim.
– Ja dokładnie tak samo! Ale to chyba nie do końca tak; bo jak się nie ma problemów za bardzo, to nie sposób się przygotować na klęskę, która przecież zawsze z tej czy innej strony nadejdzie.
– Lepiej być świadomym.
– Choć nadmiar świadomości to też klęska, tyle że rozłożona na wiele maleńkich rat…
Zamknięte muzeum. Kamienice jakby pozrastane, niezgodności poziomów, drzwi w nie do końca spodziewanych miejscach, schody niby dokądś, a jakoś donikąd. Stelaże, ramy, instalacje ściany i ścianki – to nie ekspozycja, tylko podkład, grunt, na którym pozostały tabliczki z podpisami, a eksponatów, których dotyczyły, nie ma. Czemu ty na balustradzie nie ma takiej drewnianej kuli, jak obok? W konserwacji jest. Po korytarzach snują się pracownicy i znikają w pokojach, w których z rachitycznymi mebelkami z lat siedemdziesiątych sąsiadują dwustuletnie zegary. Do działu kadr wchodzi się przez wyłożoną kobiercami salę (leżą, jakby się suszyły), gdzie o ścianę stoi oparte półślepe lustro. Tu jest portret tego i tego, autorstwa tamtego. Kopia, oryginał u konserwatora. Niskie długie meble pozakrywane grubymi foliowymi pokrowcami. Podchodzę z zaciekawieniem, ale żaden nie okazuje się instrumentem.
Łazimy. Poszczególne pomieszczenia mają różne zapachy: czuć głównie muzealny kurz, ale tutaj pleśń, tutaj detergent, a tu nagle jak w dzieciństwie, kiedy dziadek pokazywał pracę przy ulach, czuć – bo pastują podłogi woskiem pszczelim. Pewnie pięćset lat temu tak samo pastowali na tej wysokości, ale nie w tym samym budynku, bo to już nie ten budynek. Od zera nie ten, ale na minus jeden, minus dwa, jeszcze trochę ten. W tych świeżo wyremontowanych piwnicach chłodno i świeżo, wydajna klimatyzacja osusza i filtruje. A tu jest skarb, który tu wykopano, monety w garnku. To znaczy garnek jest prawdziwy, a monety to atrapa. Prawdziwe są u archeologów.
Klatka schodowa, któraś z kolei, od dłuższego czasu już nie wiem, gdzie dokładnie jestem; północ, południe, zachód wydają się tutaj nieomal oszustwem. Fotografie, w założeniu spłowiałe od nowości, nadrukowane na plansze wielkiego formatu, wiszą tu chyba od miesięcy, pokrywa je pył. To też pozostałość po wystawie pozostałości. Dotykam. Marcin podchodzi, przygląda się chwilę, nabiera powietrza w płuca i dmucha na jedną z plansz.
– Co ty robisz! Zdmuchnąłeś bardzo kosztowną atrapę kurzu!
Na zewnątrz wczesne popołudnie. Siadamy we czworo na kamiennej ławce. Po jakimś czasie odwracamy się tyłem do rynku i światła, które tępo wciska się w oczy, mimo że lub może właśnie dlatego że dzień nie jest szczególnie słoneczny.