Archives for posts with tag: książka

– Czemu dałeś Lessing, LeClézia i Coetzeego razem?

– Bo to noble, a poza tym związane z Afryką i tak dalej.

– Aaa. To postawię ich obok dzieł zebranych pana redaktora naczelnego.

– A czemu tam?

– Bo jedno i drugie to jakieś dzikie obyczaje, plemienne praktyki i dużo nagród.

 

– Jeśli epidemia potrwa dłużej, to część wydawnictw może upaść, zwłaszcza ambitniejszych. Bo sprzedaż zmalała, a koszty stałe pozostają.

– Może spróbują ciąć wydatki? Nie trzeba produkować  książek na papierze deluxe. Żeby ocalić dobrą literaturę, można drukować nawet na papierze toaletowym. Oh wait…

– Nagrodę w kategorii Najlepszy Pablopavo otrzymuje Jakub Żulczyk za autobiografię Szczepana Twardocha „Być jak Dorota Masłowska”.

– To miło, że oddał nam swój bilet na pociąg.

– Tak, odwdzięczymy się i podarujemy mu tę książkę, jak wydadzą. Powinna mu się podobać, taka historia gospodarcza świata.

– Na pewno! On kiedyś mi pożyczył świetną książkę o historii bankowości.

– Dawno?

– Dawno, z 10 lat temu, i nie wiem nawet, czy mu oddałem…

– O, to jak znajdziesz, to też będzie mu można dać w prezencie!

 

– Jeszcze wytrzymam kila dni…

– „Kiła dni”, dobry tytuł na autobiografię Polaka początku XXI wieku.

– A „Dni kiły” świetnym sloganem dla drzwi otwartych oddziału wenerologicznego Dzieciątka Jezus.

– To może być pierwszy tom: „Dni kiły”. Tom II: „Kiła dni”. Tom III, i ostatni: „Łyka Indi”. Przez jedno „i”, bo to taki snob, co ma kredyt na mieszkanie i wakacje w Indiach, po oświecenie, ale marketingowa nowomowa pod strzechą i słoma z butów.

– A kiła z dupy.

– Czy ja wiem… W tym by było jeszcze coś dekadenckiego, że sobie przynajmniej pożyli. Myślę, że u nich może być na odwrót: ścisk dupy, modne ciuszki i kluby, ale tak naprawdę mentalność przywieziona w słoiku z Białegostoka.

– Hmm… a co z tym oświeceniem?

– A, oświecenie to jest wiesz, że lubi jogę i pierożki samosa. Ale nie dlatego, że lubi, tylko dlatego, że ogólne sushi. Wypada. No i te krowy, wiesz, że tam krowy po ulicach? I tak kolorowo. Uroczo, uroczysko – jak powiedziałaby Magda Gessler, koryfeuszka płycizny poznawczej.

– Bo wiesz… to jak z Niechcicową, co się z ziemianki w mieszczankę zamieniała.

Jak zwykle podczas pobytu u rodziców wracam sobie do dawno nieczytanych książek. Tym razem sięgnąłem po wysłużony egzemplarz „Nocy w bibliotece” Agaty Christie (przeł. Edyta Sicińska-Gałuszkowa). I czytam, marszczę w wannie, jak mawia Vrublini.  Zdzierżyłem kilka pierwszych rozdziałów.

Słowo „telefon” i „telefonować” na niecałej stronie użyte w sumie 9 razy. „Trup leżał w bibliotece!” (jakby powinien był leżeć w bawialni). „Spotkałam go w Paddington [jak szedł na pociąg]”. „Panie pastorze”. „To straszne dla pani” (w ramach kondolencji). Z jednej strony Dolly, Jane, Josie, z drugiej Józefina, Bazyli. „Zrobiła to straszne odkrycie”.

Ale odpadłem, kiedy zobaczyłem autorski pomysł na tłumaczenie ma’am (w ustach niezbyt rozgarniętej pokojówki). Tłumaczka proponuje… „prosz’pa”. Podczas gdy mamy przecież po polsku  „pszę pani” albo „proszę panią”… Apostrofy, takie polskie; inwencja, taka nieodparta. I mówimy o przekładzie, który po raz pierwszy ukazał się w 1947.

Kurtyna, prosz’pa.

Nazwiska tłumaczki na stronie redakcyjnej nie podają (choć, trzeba przyznać, widnieje ono na tytułowej); zresztą pewnie podsunęli jej umowę całkowitego zbycia praw do przekładu, więc w kopirajcie jej też nie ma…

Ale za to mamy tam błąd w tytule oryginału i wiemy, kto zrecenzował Le Goffa, tego studenciaka, debiutanta, o którym nikt na świecie nie słyszał, i wymaga on sprawdzenia, w odróżnieniu od polskich recenzentów, zwłaszcza Marka Derwicha.

średniowiecze

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Żeby było jasne – rozumiem, że publikacja dotowana przez ministerstwo pewnie wymagała recenzji. Ale recenzji wewnętrznej, do wiadomości urzędników; umieszczać o niej informację na stronie redakcyjnej? Takie rzeczy tylko w polskich wydawnictwach uniwersyteckich. Dojaśniam też, że Samsonowicz był promotorem doktoratu h.c. Le Goffa, więc nie mógł być jego recenzentem, a zatem chodzi nie o recenzję w sensie formalnym, tylko recenzję wydawniczą)

– Co tu tak wszędzie ten Herman Gerner? To był jakiś kochanek Krzeczkowskiego?

– W pewnym sensie tak…

 

Podobno Dalida po którejś kolejnej próbie samobójczej, leżąc w szpitalu i przyjmując rozliczne bukiety i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia, wystosowała do fanów rozpaczliwy apel: „Błagam, nie przysyłajcie kwiatów, przysyłajcie wazony!

Rozmawiamy przedwczoraj z Rabbiem na wyprzedaży w którymś z wydawnictw. Chodzimy powoli wśród półek, już pustoszejących, ale wciąż dźwigających sporo literatury. Jestem trochę niedospany, więc rzucam mało błyskotliwą i raczej oczywistą obserwację:

– Ty, popatrz, ile oni tu mają książek!

Na co Rabbio wzdycha teatralnie:

– Ech, książki książkami, ale te regały!

– Książek w formie elektronicznej przybywa – chęć kupowania papierowych nie maleje.

– Elektroniczne kupuj te fajne, papierowe te niezwykłe.

– Ojoj, to znaczy, że duża część literatury polskiej, z większością lektur na czele, nie ma jeszcze swojego nośnika?

– A znasz taką książkę Jane Jacobs Life & Death of American Cities?

– Będę w Polsce w trzeciej ćwierci marca. I tak, czytałem lata temu. Kobieta miała głowę. I kark. Odpowiednio ułożone i połączone. Ale nie żyje. Została pochowana w mauzoleum krótkich przecznic i aktywnych frontów ze schodami na których można siedzieć. [po chwili] Tam, przed „tak” powinien chyba być przecinek. [po kolejnej chwili] I może nawet po „czytałem”. [po jeszcze dłuższej chwili] I może po „schodami”. Też. Jak zaczynam dodawać przecinki, to nie kończę.

IMG_2912

– Wrócę dziś sobie do domu i będę czytał książkę o piratach.

– O, a dla jakiego odbiorcy to jest przeznaczone?

– Tam jest bardzo dużo o seksie i jest przeklinanie, to tak czternaście plus.

– Masz, zabierz te książki, to jest do odstawienia gdzieś w sypialni, bo przyszły nowe i nie ma miejsca.

– Co tu jest?

Masa i władza, chwilowo nie potrzebuję. Dalej jest to głupie, nędzne, co dostałem z bieda-festiwalu. No i to coś.

– Dlaczego?! To jest taka ładna książeczka!

– E tam. Pierdmistrz pisze o pierdach, nie chcę tego tutaj.

– Ale przecież jest Od Ważyka do Asnyka!

– Prawie. To jest Od Rimbauda do Eluarda.

– Ale Ważyk napisał.

– No, nie da się ukryć.

 

 

– A to jest fajna książka do czytania?

– Czy ja wiem… Chyba tłumaczenie tej książki było przyjemniejsze, niżby było samo jej czytanie. To jak z Schubertem, którego zwykle przyjemniej się gra, niż słucha, bo jak się gra, to trudniej jest usnąć.

– Książki otwierające oczy są ważne i potrzebne. Ale skąd potem wziąć książkę, która pozwoli mi te oczy zamknąć?

– Czuję, że dzisiaj z moją robotą będzie zabawnie.

– A dlaczego?

– Bo na tej półce naprzeciwko stoi książka, dość gruba, w żółtej okładce z czarnym napisem, który przeczytałem „POZYTYWIZM”. A teraz widzę, że on jest do góry nogami i w przeciwnym kierunku, i tak naprawdę tam jest napisane „SZYMANOWSKI”.

Rabbio opowiadał, jak przed laty poszedł sobie wyrobić kartę biblioteczną w BUW-ie.

Podchodzi do stanowiska, robią mu zdjęcie, pan bibliotekarz drukuje kartę, po czym stwierdza z niezadowoleniem:

– Nie da się.

– Ale jak to się nie da?

– Wygląda na to, że system zaklasyfikował pana jako rekord bibliograficzny.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że jest pan książką.

– Ale to co, nie będę miał karty?

– Będzie pan miał kartę, tylko ona nie będzie działać.

– Nie będę mógł wypożyczać?

– Będzie pan mógł wypożyczać, ale karta… Nie będzie robiła „pik”.

– Śniło mi się, że znalazłeś gdzieś walizkę z 200 tysiącami dolarów. Istniało podejrzenie, że to jakieś mafijne rozrachunki i porachunki, więc możemy mieć kłopoty, jeśli ją weźmiemy, ale postanowiliśmy zaryzykować. Zaniosłem ją do domu swoich rodziców, który miał dół mniej więcej taki, jak naprawdę ma, za to na piętrze było nasze wcześniejsze mieszkanie. I w swoim pokoju na górze próbowałem przeliczyć te pieniądze, ale miałem z tym kłopot, ponieważ nie były w postaci zwykłych banknotów, tylko specjalnych bonów bankowych o wyglądzie półprzeźroczystych zakładek samoprzylepnych do książek. Każdy bon opiewał na sumę 32 lub 1222 dolarów. Te po 32 dolary były łączone w pęczki po 32 sztuki, których suma wynosiła 1000 dolarów (szybko stwierdziłem, że to tak naprawdę 1024 dolary*, i zdziwiłem się trochę, ale zaraz skojarzyłem, że banki przecież zaokrąglają to przy wpłatach w dół.) Nie wiadomo po co wynieśliśmy te bony i przenosili w bezpieczniejsze miejsce. Z cennym ładunkiem w kieszeni przemykaliśmy się ulicami – w tym momencie już Wrocławia – i na wszelki wypadek szliśmy, prowadząc za uzdę konia, żeby straż miejska nie uznała nas za podejrzanych. Do hotelu na Kiełbaśniczej podeszliśmy zatem od tyłu.

 

——————————————————–

* Nie mam pojęcia, jakim cudem pamiętałem we śnie, że 32 do kwadratu to 1024, bo – szczerze mówiąc – wydaje mi się, że nie wiedziałem.